Clint Barton należy do grupy Avengers, ale sam nie posiada supermocy czy technologicznie zaawansowanej zbroi. Jego bronią jest łuk, którym posługuje się po mistrzowsku. Oczywiście najwyższe miejsce na podium wśród komiksowych łuczników zawsze będzie zajmował Oliver Green Arrow Queen, ale zaraz za nim plasuje się właśnie Barton. Nic więc dziwnego, że ten bohater dostał własną historię. Bo kto nie chciałby poznać dziejów zwykłego faceta, który jak magnes przyciąga kłopoty?
Wspomniany bohater w swoim życiu miał wiele wcieleń – używający cząsteczek Pyma Goliat, zamaskowany Ronin, przez chwilę rozpatrywano nawet jego kandydaturę na następcę Steve’a Rogersa w roli Kapitana Ameryki. Najbardziej znany jest jednak jako Hawkeye i w tym kierunku postanowili pójść Matt Fraction i David Aja, tworząc komiks o mężczyźnie, któremu niestraszne są żadne przeciwności losu.
Oczywiście fanom w Polsce trochę przyszło poczekać na przygody Hawkeya. Ale po kilku latach, wydawnictwo Egmont wypuściło na rynek jeden z najciekawszych, zdaniem wielu miłośników tej postaci, komiksów o Bartonie. Album Hawkeye. Moje życie to walka zawiera pięć pierwszych zeszytów tytułowej serii Hawkeye oraz szósty numer Young Avengers Presents. To właśnie w nim poznajemy podopieczną Clinta, Kate Bishop.
Pierwsze trzy zeszyty przedstawiają krótkie epizody z życia Bartona, które są po brzegi wypełnione akcją. Jednak na największe pochwały zasługuje historia z piękną nieznajomą i jej Dodgem Challengerem. Stanowi ona prawdziwy popis mistrzowskiego duetu Matt Fraction/David Aja. Hiszpański rysownik dał upust swojej wyobraźni, dzięki czemu otrzymaliśmy bardzo dynamiczną i wymowną opowieść, przez co tę część komiksu oglądało się z zapartym tchem. Dalej mamy ilustracje stworzone przez Javiera Pulido oraz Alana Davisa, które moim zdaniem były nieco słabsze w porównaniu z pierwszymi trzema zeszytami. Może dlatego że zabrakło w nich większej akcji, pościgów i tego czarnego humoru, który nieodłącznie towarzyszył nam od pierwszych stron.
Matt Fraction odpowiada za wszystkie historie przedstawione w Hawkeye. Moje życie to walka. Z całą pewnością dał popis swoich umiejętności pisarskich, gdyż opowiedzenie o przygodach zwykłego faceta, musi przecież zainteresować potencjalnego czytelnika. W końcu Clint nie jest superbohaterem, tylko mężczyzną uzbrojonym w łuk i strzały o różnych właściwościach. To właśnie dzięki takiemu wyposażeniu i umiejętnością łucznik może bronić nie tylko mieszkańców kamienicy przed chciwymi opryszczkami, ale również powalić bandę fałszywych cyrkowców. Przy czym Fraction musiał stworzyć komiks w taki sposób, aby czytelnik nie znudził się już na wstępie. Dlatego dodał odrobinę czarnego humoru, sarkazmu i ironii, które znakomicie wpasowują się w nastrój poszczególnych scen, na przykład podczas pościgów.
Jeżeli chodzi o stronę graficzną, to nie mam tutaj jakiegoś swojego głównego faworyta wśród trójki rysowników wymienionych już w tym tekście. Każdy z nich podszedł indywidualnie do postawionego przed nim wyzwania i wykazał się własnym stylem. Poszczególne kadry są bardzo czytelne i nie sposób się w nich pogubić, a to w tytule naszpikowanym dynamicznymi scenami rzecz naprawdę ważna. Ale jak już wyżej wspomniałam, ze względu na historię najbardziej zaimponowały mi pierwsze trzy zaszyty. Nawet Kate Bishop nie była w stanie przyćmić opowieści o psie imieniem Strzała, który pojawił się już w pierwszym zeszycie, a w późniejszych tomach był już znany jako Pizza Dog.
Hawkeye. Moje życie to walka to komiks wart uwagi. Cieszę się, że na polskim rynku coraz częściej pojawiają się takie perełki. Niewątpliwie każdy miłośnik uniwersum Marvela powinien zapoznać się z historią Clinta Bartona. Może jego przygody nie są jakoś szczególnie wyszukane, ale przyjemnie jest się oderwać od tych wszystkich supermocy i nowoczesnej technologii. Polecam i czekam na tom drugi, który na pewno zagości na mojej półce z pozycjami od Marvela.