Strach towarzyszy wszystkim rasom od pierwocin Wszechświata. Otula lepkim kokonem niczym Moc. Upaja i otumania filiżanką skondensowanego, atawistycznego espresso wrodzonego zła. Kino, komiksy i książki aż kipią krwawymi treściami. Moment - przecież w próżni nie słychać jęków! Brutalizm w historii rodu Skywalkerów? Rozprawiamy przeca o uświęconych Gwiezdnych Wojnach, gdzie trupów uświadczymy pod dostatkiem. Czyż zatem saga George'a Lucasa może być straszna? Na sczerniałe kości Imperatora, diabelnie! Jednak trzeba sięgnąć głęboko jądra uniwersum.
W pozornym pustostanie klaustrofobicznej, czarnej materii Galaktyki czai się mnóstwo przerażających dziwów, zdolnych przerazić nawet najtwardszych władców Mocy. Lepiej załadujcie blastery…
Upiorna galaktyczna tułaczka
W dostępnej nad Wisłą gwiezdnowojennej literaturze starego kanonu (końcówka lat siedemdziesiątych XX wieku, wydawnictwo Amber) odnajdziemy sporo gatunkowych koktajli. Od lekkostrawnego mariażu romansu z literaturą szpiegowską przez fabularyzowaną dawkę wojennego reportażu (seria o komandosach pióra Karen Traviss) po filozoficzne perełki – Punkt przełomu czy Ja, Jedi. Generalizując i upraszczając – ugładzona sieczka, kontrolowane wybuchy albo podręcznikowe pojedynki na miecze świetlne. Gwiezdne Wojny znane z filmów, większości książek oraz komiksów bywają nazbyt ugrzecznione wobec realizmu przemocy. A mimo wszystko krwawe flaczki znalazły w uniwersum cichutki kącik.
Motyw żywych trupów był dla Gwiezdnych Wojen ryzykownym eksperymentem. Szybką randką o niemrawym zakończeniu. Bez bajkowej obietnicy szczęśliwego życia po grobową dechę. Rację oddać trzeba przynajmniej próbie (tak, tak, Mistrzu Yoda – „prób nie ma”) nastraszenia czytelników. I gdy pewnej chłodnej, październikowej nocy spojrzałem w odmęt ciemniejszej natury Mocy, hardo rzuciłem na głos pytanie – czy Gwiezdne Wojny mogą być straszne? Złapałem się wówczas na spory haczyk. Materiału źródłowego niczym kocich łez. W ręce wpadają raptem dwie książki aspirujące do miana horrorowatych. Rozdziałowo rzemieślnicze, gdzieniegdzie pomysłowe, acz niezbyt odbiegające od przyjętych żelaznych zasad „grzeczności stosowanej” ośmiu złotych liter. Z Czerwonych Żniw oraz Szturmowców Śmierci (obie autorstwa Joe’go Schreibera) idzie wyciągnąć jeno zgniliznę. Garść niezgorszych pomysłów w nieco gorzkim wydaniu. Mamy zombie, blastery, a nawet Hana Solo eliminującego radośnie nieumrzyków. Szturmowcy zombie, pomijając kilka wad i wytykaną nielogiczność wątków, mają problem z utrzymywaniem ciągłości napięcia. Wypunktowane w recenzjach liczne porównania do gore fani usiłują bronić rozbebeszaniem oraz sporą dawką posoki. Lecz strach gubi się gdzieś w podręcznikowej kalce oklepanych scenariuszy. Nie ułatwia czytelnikowi odczucia przysłowiowej gęsiej skórki, gdyż straszy schematami.
Wiemy, iż one gdzieś się czają. Soczyste, charczące truchła. Chyłkiem wypełzną zza winkla korytarza, aby umorusać wszystko krwią i odgryźć bohaterom kończyny. O ile nie jesteśmy akurat Hanem Solo czy Chewbaccą, gdyż oni, jak wiemy, zawsze strzelają pierwsi. W książce gwiezdnowojennej z doszytą łatą horroru nie sposób natrafić na wymowną, ostentacyjną wulgarność. George Lucas nie pozwalał na bezrozumną przemoc, seks czy przekleństwa (na pewne ustępstwa poszedł o dziwo Disney – w kilku powieściach z nowego kanonu przeczytamy swojsko brzmiące inwektywy). Sugestywność opisów owszem, ważniejsze jednak pozostaje podtrzymywanie zbudowanego napięcia. Najczęściej powtarzanym argumentem dobijającym historię o imperialnych zombie pozostaje kuriozalnie wątła objętość powieści. Uduszona w zdecydowanie zbyt małej liczbie stron i sosie z budyniowej krwi.
Śmierć w pancerzu na wynos, poproszę
Po premierze Łotra Jeden termin „szturmowcy śmierci” kojarzono bardziej ze zmodyfikowaną genetycznie osobistą gwardią dyrektora Orsona Krennica (odpowiedzialnego za Gwiazdę Śmierci). Jednakże w Nowym Kanonie owa nazwa pozostaje wyłącznie ciekawostką. Analogią bardziej wymowną wobec powieści Joe’go Schreibera wydaje się odniesienie do filmu Obcy. Ósmy pasażer Nostromo: malutka durastalowa łupinka przemierza kosmos. W środku penitencjarnej barki „Purge” śmietanka mętów galaktycznej recydywy. Statek doznaje awarii. W tle majaczy wrak Gwiezdnego Niszczyciela przyprawiający o palpitację serca. Metalowy i martwy kolos nie wydaje się nikomu niczym dziwnym. Wysłany zostaje rekonesans. Wraca garstka plus tajemniczy i wyjątkowo prospołeczny wirus, a później już tylko śmierć, krew, pot i łzy. I w zasadzie tyle. Skrócona notka prasowa „pierwszego prawdziwego horroru Gwiezdnych Wojen” nie grzeszy oryginalnością. Zombie Schreibera są jak magnesy na lodówkę. Straszne dopiero, gdy odpadną i narobią hałasu. Nieco również przekalkowane z innych uniwersów, od początku pozwalające na orientację w dobrze znanych klimatach żywych trupów. Po galaktycznym superwirusie można by oczekiwać nieco więcej polotu. Ot strach marketingowy, nie pierwotny.
Zgrabnie wypadły szarawe, ledwo oświetlone czeluści nieskończonych korytarzy imperialnego okrętu. Dopiero tutaj poczujemy w powietrzu grozę i woń zakrzepłej krwi. Jakby sam okręt wojenny był jednym wielkim zombiakiem. W miarę szybko odkrywamy symptomy i genezę choroby Szturmowców zombie. Jedyny moment, w którym poczułem niepokój, dotyczył znikania ciał z laboratorium.
Dawno temu w odległej kostnicy…
Osobny rozdział księgi oprawionej w humanoidalną skórę dopisało kilka perełek Rozszerzonego Uniwersum (obecnie Legend). I dopiero tutaj, drogi czytelniku, zostaniesz właściwie nastraszony. Na krańcu powszechnej wiedzy, gdzie Vader mówi dobranoc. Skromne przedstawicielstwo w powieściach ratuje wyssanie nieco płynu mózgowo-rdzeniowego z komiksowej prahistorii sagi. Twórczość fanowska i oficjalna oparta o rulebooki do gier systemów RPG k6/k20 również poszła w grubszy fabularnie temat.
Nekromancja oraz magia Sith, czyli wykorzystywanie przywołańców. Techniki Mroku oparte o manipulację energią życiową. Magia prócz właściwości leczniczych (brzmi niczym reklamówka gwiezdnego spa dla odważnych), wydłużania żywotów potrafiła wskrzeszać nieboszczyków. Tworząc zastępy bezrozumnych sługusów
i wojowników. Bieglejsi w sztuce nekromancji ze szczątków zmarłych niczym makabryczne puzzle sklejali nie lada maszkary.
Starożytni Sithowie z kasty magów-kapłanów zdolni byli również zawładnąć „duszą”, dokonując swoistego transferu astralnego bytu w inne żywe ciało. Bluźniercze wobec matki natury rytuały przyzywania, translokacji „ego” (oddzielone od pojęcia Rytuału Transferu Esencji, częstokroć mylonego z wiedzą nekromantyczną) czy zwykłe wskrzeszanie zwłok służyło głównie militarnym. Niejaki Dathka Graush, rodowity Sith z planety Korriban (obecnie Moraband), powoływał do życia (sic!) całe legiony podjedzonych przez robaki pachołków, wygrawszy dzięki temu liczne wojny plemienne. Warto również wspomnieć o Lewiatanach. Maszkarach Ciemnej Strony Mocy, gargantuicznych bestiach tworzonych za pomocą nekromancji i alchemii. Pożywkę i siłę napędową tych wielkich monstrów stanowiła wola życia wyssana z ciał żywych.
Na przestrzeni kolejnych milleniów, aż do znanych dziejów Skywalkerów, warto wyróżnić legendarnego Dartha Simusa. Żyjący w Złotej Erze Sith Mroczny Lord Sith, przegrawszy zakończony dekapitacją pojedynek o władzę z Marka Ragnosem, dzięki naukom „kosmicznego voodoo” umieścił swą głowę w specjalnym pojemniku. Otoczony odżywczą cieczą Simus widział, słyszał i wyrażał swe zdanie nawet po „śmierci”. W dziejach władców Ciemnej Strony Mocy kronikarze podają również przykłady technik nekromantycznych, tak potężnych, że samo tylko wypowiedzenie zaklęcie mogło pozbawić życia całą planetę.
Kilkaset lat bliżej początków sagi sięga epoka samozwańczego Mrocznego Lorda Sith Dartha Bane’a, któremu zawdzięczamy Zasadę Dwóch (mistrz, który posiada potęgę, i uczeń, który jej pożąda). Bane, uczestnik Siódmej Bitwy na Russan, przetrwał detonację Bomby Myślowej, wytworzonej za pomocą starożytnych sithańskich rytuałów. Twór ów przejmował energię życiową istot pozostających w zasięgu jego wybuchu. Więził dusze w metalicznej, opalizującej sferze nicości. W wymiarze samej śmierci. Najlepszym zobrazowaniem działania „bomby” będzie porównanie do eksperymentu z kotem Schrödingera. Istota materialna pozostawała jednocześnie żywa i martwa.
Strach ścieżką Ciemnej Strony
Definiowalność poziomu strachu nastręcza trudności. Przykładowo nieźle ubawiony na filmie To (w odcięciu od wczucia w klimat) z przerażaniem pokwikiwałem, oglądając Zejście. Każdy odczuwa strach, nie każdego ów strach paraliżuje. Strach Gwiezdnych Wojen, ten wymuszony, pozostanie obecnie wyłącznie w Legendach. Badając elementy zdatne przerazić odbiorcę, trudno oczekiwać wywołujących zgorszenie i torsji mnogich przykładów. Umowna grzeczność nie wpisuje się zbyt dobrze w treści sagi. Oczywiście nie deprecjonuję tu przytoczonych przykładów. Jednakże po przejęciu marki przez korporację Disneya pewien etap eksperymentów został zakończony. Trochę jak operacja z dowcipu – udana, pacjent zmarł.
Konkludując motyw żywych trupów w Gwiezdnych Wojnach, osobiście bardziej niż od zgnilaków przeraża mnie sam kosmos. Kolosalnie pojemna Galaktyka, skrywająca miliardy zakurzonych, mrocznych zakamarków, zapomnianych planet, opuszczonych baz czy ruin. Pole ekspansji ku rozwojowi multigatunkowej beletrystyki będzie dla Disneya sporym wyzwaniem. Tymczasem gdzieś w bezmiarze kosmosu dryfuje opuszczony wrak pełen dziwnie powykręcanych, okrwawionych zombie. Słyszeliście? Jakby… szuranie? Na Waszym miejscu sprawdziłbym ponownie blaster.
Spokojnej nocy i niech Mrok będzie z Wami!
Świetny artykuł. Mistrzowski wręcz. Skojarzyło mi się z starym CD action 🙁