Site icon Ostatnia Tawerna

Godzilla kontra zawiedzione oczekiwania. Recenzja filmu „Godzilla: Król potworów”

Źródło: specials-images.forbesimg.com

Godzilla posiadał swoje uniwersum filmowe zanim to było modne. Zarówno Rodan i Mothra miały swoje własne produkcje przed pojawieniem się w japońskich crossoverach z Królem Potworów. Ścieżkę tę próbuje odtworzyć studio Legendary za sprawą MonsterVerse, które ma rywalizować z MCU i DCEU.

Jestem fanem Godzilli i spółki. Zarówno tych nielicznych poważnych wersji (jak Godzilla z 1954), jak i większości pulpowych odsłon. Zdaję sobie sprawę z ich słabości. Wiem, że efekty specjalne są częstokroć więcej niż umowne, że obrazy te są wypełnione po brzegi kiczem, że fabuła w nich nie domaga. Wszystko to niknie wobec jedynej w swoim rodzaju magii aktorów walczących w kostiumach i rozwalających kartonowe miasta. Ta swoista umowność pozwala wybaczyć więcej. Jednocześnie nie potrafię mieć takiego samego podejścia do amerykańskich prób odnalezienia się w tym gatunku. Studia w USA dysponują dużo większymi środkami oraz zapleczem technicznym od tych z Japonii. Dlatego też kosztujące setki milionów produkcje z Ameryki powinny oferować więcej i lepiej niż ich azjatyccy nisko- i średniobudżetowi odpowiednicy. A jednak dotychczasowe dzieła spod znaku MonsterVerse nie spełniły w pełni pokładanych w nich oczekiwań. Godzilla z 2014 roku baaardzo oszczędnie pokazywał tytułowego potwora (jak policzyli fani – około 10 minut czasu ekranowego) oraz skupiał się na nie tych bohaterach co trzeba (nie daruję im zmarnowania Bryana Cranstona). Trzy lata późniejszy prequel serii – Kong: Wyspa Czaszki – oferował już bardziej wartką akcję, lecz przeładowany był zbyt dużą ilością wątków i postaci. Niemniej oba filmy spotkały się z raczej ciepłym przyjęciem krytyków oraz na siebie zarobiły. Wszystko wskazuje na to, że Godzilla: Król potworów nie powtórzy ich sukcesu. Na dzisiaj ani średnia ocen zachodnich recenzentów (około 40% na serwisie Rotten Tomatoes), ani szacowane wpływy z kin (okolice 400 milionów, licząc box office z całego świata) nie są zadowalające. Ze smutkiem muszę przyznać, że wynik ten w pełni rozumiem.

Źródło: hindustantimes.com

Gniew Tytanów

Gigantyczne potwory panują na Ziemi od tysiącleci. Określane jako „tytani” (termin kaiju nie pada, pewnie by odróżnić się od serii Pacific Rim), pojawiały się w najstarszych mitach i legendach. Od wielu lat nie ujawniały się one jednak ludzkości, uśpione głęboko pod powierzchnią Ziemi. Wszystko się zmieniło, gdy testy jądrowe w 1954 roku wybudziły Godzillę. Do monitorowania stworów utworzono Monarch ­– sekretną organizację, która zachowała jednak ich obecność w tajemnicy przed opinią publiczną. Do zmiany doszło dopiero w 2014 roku za sprawą wyklucia się GNOL-i (Gigantycznych Niezidentyfikowanych Organizmów Lądowych). Bitwa pomiędzy nimi a królem potworów doprowadziła do zniszczenia kilku miast (Honolulu, Las Vegas, San Francisco) oraz śmierci tysięcy ludzi. Akcja Godzilli: Króla potworów toczy się 5 lat po tych tragicznych wydarzeniach. Przez ten czas jaszczur zniknął z radarów, ale Monarch odnalazł i zabezpieczył miejsca ukrycia siedemnastu innych tytanów. Do tragedii dochodzi, gdy do akcji wkraczają ekoterroryści, którzy wybudzają bestie, by te oczyściły Ziemię z plagi, jaką są ludzie.

Źródło: img.cinemablend.com

Potworne wątki ludzkie

Prosta fabuła przepełniona jest masą wątków i postaci. Stosunkowo najwięcej czasu poświęcono rodzinie Russellów. Traumatyczne przeżycia doprowadziły do rozpadu małżeństwa Marka (Kyle Chandler), specjalisty od behawiorystyki zwierząt, i paleobiolożki Emmy (Vera Farmiga), odtąd samotnie wychowującej córkę Madison (Millie Bobby Brown). Schematyczny i kiepsko rozpisany dramat rodzinny uzupełniony jest scenami z udziałem grona naukowców z Monarch – pod przywództwem wypowiadającego uduchowione banały doktora Serizawy (Ken Watanabe) – których celem jest serwowanie widzowi ekspozycji oraz technobełkotu. W niekompetencji i krótkowzroczności badacze śmiało mogą konkurować z załogą z Prometeusza. Gromadę tę uzupełniają ekoterroryści z Jonahem na czele (Charles Dance) i z jednym z najgorszych oraz najmniej przemyślanych planów działania we współczesnym kinie. Ba, swoje pięć minut dostają nawet żołnierze (prawie jak w Transformerach Baya), mimo że nie pełnią oni żadnej ważnej roli.

Ludzcy bohaterowie mają jeszcze dodatkowo tę nieznośną manierę, że wtrącają się w sceny walk potworów. Już Rodan ma dopaść Króla Ghidorę, już ma dojść do potyczki tytanów… a tu przykładowo przeskakujemy do sceny, w której Mark, próbuje otworzyć zacięty luk samolotu. Takich psujących radość momentów jest znacznie, znacznie więcej. Jedyne pocieszenie, że jest i tak lepiej niż w pierwszej części, gdzie widza zwodzono bez końca, pokazując np. relację w telewizji zamiast samej walki.

Źródło: cdn1us.denofgeek.com

Powrót królów

Wszystkie wątki z aktorami są niespecjalnie angażujące i rozpraszają od czerpania przyjemności z obserwowania prawdziwych gwiazd, którymi są kaiju. Reżyser Michael Daugherty słuchał uważnie słów krytyki, które padały pod adresem jego poprzednika – Garetha Edwardsa. Król potworów wypełniony jest po brzegi scenami akcji z udziałem monstrów. Co więcej Godzilla, Mothra, Rodan i Ghidorah są pełnoprawnymi postaciami, mogącymi poszczycić się zindywidualizowanymi charakterami. A w przypadku złotego smoka powiedzieć można wręcz o trzech różnych osobowościach, po jednej na głowę. Sam zaś tytułowy jaszczur jeszcze bardziej niż w poprzedniej odsłonie staje się sprzymierzeńcem ludzi. Bliżej mu zatem do przyjaznego dzieciom odpowiednika z ery Shōwa niż do chaotycznego neutralnego/złego znanego z pierwszych filmów lub serii ery Heisei. Próżno tu zatem szukać scen, w których Godzilla niszczy miasta – nie, jego celem jest obrona planety. Czyżby to była próba zdyskontowania sukcesu superbohaterskich produkcji? Zresztą pomimo tak długiego czasu trwania (132 minuty!), bardzo niewiele jest scen, w których tytani niszczą miasta. Właściwie tylko wybudzeniu się Rodana towarzyszy klasyczny motyw ucieczki ludzi w przestrachu. W przypadku Ghidoraha, bodaj po raz pierwszy w jego karierze, nie przychodzi mu sterroryzować na ekranie żadnej metropolii. Sceny z nim toczą się w opustoszałym już mieście.

Źródło: dreadcentral.com

Ciemność, ciemność widzę

Niestety i w przypadku scen z potworami można znaleźć łyżkę dziegciu. Twórca zdjęć, Lawrence Sher, wykonał świetną robotę: wiele ujęć jest przepięknych i zapadających w pamięć. Lecz jednocześnie każdej potyczce tytanów towarzyszy jakaś atmosferyczna „przekszadzajka”. To śnieg, to ulewa, to huragan – cały przekrój z prognozy pogody. Przeszarżowanie z efektami sprawia, że akcja jest często nieczytelna. Szczególnie, że wszystkie sceny dzieją się w nocy lub o zmierzchu. Wprawdzie nie jest tak źle, jak w obronie Winterfell z trzeciego odcinka ostatniego sezonu Gry o Tron, lecz Kong pokazał, jak dobrze wyglądają walki toczące się w ciągu dnia i szkoda, że jego następca z tego nie skorzystał.

Świetnie za to wypada muzyka. Bear McCreary całymi garściami czerpał z dorobku japońskich poprzedników. Dzięki temu można usłyszeć nowe wersje klasycznych melodii, które towarzyszyły m.in. Godzilli i Mothrze od lat. Sam reżyser określał soundtrack jako „potworną operę” i pozostaje się z tym tylko zgodzić. Wprawdzie doskonałość ścieżki dźwiękowej jest zasługą oryginalnych kompozytorów (m.in. genialnego Akiry Ifukube), acz McCreary wykonał bardzo dobrą robotę uwspółcześniając ją. w trakcie napisów końcowych pojawia się nawet nawiązanie do Godzilli Rolanda Emmericha z 1998 roku – cover piosenki Blue Öyster Cult, powstałej do tego filmu, śpiewany w wersji z 2019 roku przez Serja Tankiana.

Źródło: slugmag.com

Spoiler alert!

Następujący akapit wypełniony będzie spoilerami, dlatego jeśli ktoś nie chce psuć sobie niespodzianki, to niech przeskoczy do podsumowania. Daugherty naszpikował swój obraz fanservicem, stanowiącym bonus dla osób zaznajomionych z oryginalną serią. Choć zdaje się, że reżyser czasem odnosi się do znanych elementów bez refleksji. Przypomina to Batman v Superman, gdzie śmierć Supermana została odbębniona zbyt szybko i przez to nie posiada odpowiedniej siły przekazu. Podobnie jest w Królu potworów, gdzie do fabuły wprowadzono destruktor tlenu. To, co w pierwszej odsłonie serii było głównym narzędziem służącym do pokonania jaszczura, tutaj pojawia się tylko w jednej, krótkiej scenie. Podobnie sprawa ma się z formą określaną jako “Burning Godzilla”, gdzie potwór przez nadmierne napromieniowanie osiągnął masę krytyczną. W Godzilla kontra Destruktor motyw ten był prowadzony od początku filmu, a jego konkluzją była śmierć stwora. W przypadku nowej produkcji jest to tylko chwilowy power up, jakby wyciągnięty z gry komputerowej, który poza zwiększeniem siły nie niesie za sobą żadnych negatywnych konsekwencji.

Nie potrafię też przejść obojętnie wobec tego, jak nieumiejętnie zakończono wątek Serizawy. W oryginale naukowiec o tym samym nazwisku ginie w samobójczym ataku, by uchronić świat przed terrorem bestii, podczas gdy jego odpowiednik z 2019 roku również decyduje się na śmierć… by uratować potwora. Dodatkowo robi to za pomocą bomby atomowej (sic!). Zupełnie niknie tutaj alegoria Godzilli, ukazująca terror i zniszczenie do jakich mogą doprowadzić działania człowieka. Zupełnie na głowie stawia to antynuklearne przesłanie poprzednich filmów i podkreśla zupełnie inne podejście do atomu w USA. Gryzie się to także wewnątrz świata przedstawionego, gdyż atrybutem doktora jest niedziałający zegarek, odziedziczony odziedziczył po ojcu, który zginął w Hiroszimie. Pomimo że scena śmierci Serizawy jest ładnie zrealizowana i może budzić emocje, to pozostawia ona niesmak.

Nie samymi potworami człowiek żyje

Wbrew oczekiwaniom niektórych fanów nie byłoby możliwe oparcie całego filmu o tylko i wyłącznie wielkie monstra. Kaiju, jakkolwiek dobrze zrealizowane, zawsze będą ograniczone do wypełniania najprostszych archetypów ze względu na brak emocji, mimiki, czy głosu. Dlatego każda produkcja o potworach powinna mieć też silny komponent ludzki. Nie zgodzę się z częstym zarzutem fanów, że sceny z aktorami są tylko dodatkiem i nie warto się na nich skupiać. Nie w sytuacji, w której obraz trwa ponad 2 godziny. Są przykłady monster movies, w których kreatura pojawia się tylko na kilka minut (jak np. Obcy) a widz cały seans trzymany jest w napięciu. Ta sztuka nie udała się Michaelowi Daugherty’emu. Nie zawsze oddawanie produkcji w ręce fana to dobry pomysł. Godzilla: Król potworów jest tego najlepszym przykładem.

Za możliwość obejrzenia filu dziękujemy sieci kin Cinema City

Nasza ocena: 6/10

Ogromne potwory, świetne sceny akcji, rozwałka miast. Czy można chcieć czegoś więcej? Tak, sprawnie zrealizowanego filmu z dobrą fabułą ludzką. A tego w Godzilli: Królu Potworów próżno szukać.

Fabuła: 5/10
Bohaterowie: 3/10
Oprawa wizualna: 7/10
Oprawa dźwiękowa: 9/10
Exit mobile version