W pierwowzorze główna bohaterka produkcji jest bowiem Azjatką, a dokładniej robotem o azjatyckich rysach twarzy, ale wiecie, co mam na myśli. A teraz nie dość, że reżyserią zajął się Brytyjczyk, to na dodatek większość aktorów i aktorek, w tym właśnie protagonistka, okaże się innej rasy. Obraz zostanie wybielony, zbezczeszczony, odarty z ducha.
Sprawy dotyczące rasy postaci to bardzo delikatne kwestie. Z jednej strony rację mają ci, którzy nie są w stanie znieść zmiany koloru skóry protagonistów, jak choćby w przypadku omawianej produkcji. Warto jednak zwrócić uwagę na problem numer dwa – nie tylko azjatyckim bohaterom zmienia się kolor skóry. Białe postacie także spotyka ten los, jednak wówczas nie pojawia się tak ostra dyskusja. Czasami warto poczekać z wydawaniem osądów na końcowy efekt, czyli na sam film. Dopiero później można rozważyć wszelkie „za” i „przeciw” i wtedy poruszyć temat zmiany koloru skóry.
A jak w ostatecznym rozrachunku wypadł nowy Ghost In the Shell? Dobrze, ale nie bardzo dobrze.
Główna bohaterka filmu, zwana później Major, jest bliska śmierci. Dzięki najnowszej technologii zostaje jednak uratowana przez korporację Hanka, która przenosi mózg dziewczyny do syntetycznego ciała. To pierwsza tego rodzaju operacja, która zakończyła się pełnym sukcesem. Od tej chwili protagonistka służy w Sekcji 9, której zadaniem jest eliminacja wszelkiego rodzaju zagrożenia, zwłaszcza tego cybernetycznego. Rok później drużyna specjalna wykonuje kolejne zadania polegające na pozbyciu się niebezpiecznych robotów. Bardzo szybko okazuje się jednak, że rutynowa misja zmieni dotychczasowe życie Major.
Ghost In the Shell to film po brzegi wypełniony rozważaniami filozoficznymi. Głównym problemem przedstawionym w produkcji jest ten dotyczący Major. Jak już wiemy, powstała ona z połączenia mózgu człowieka z najnowszą technologią. I tu właśnie pojawia się pytanie – czym, a może kim, tak naprawdę jest protagonistka? To człowiek czy maszyna? Major może podejmować własne decyzje, nikt nią nie steruje, ale jednak prawdziwy przedstawiciel naczelnych krwawi prawdziwą krwią, a nie czerwonym płynem. Homo sapiens da się także o wiele łatwiej zabić.
Bohaterka przeżywa rozterki natury egzystencjalnej – nie czuje się ani robotem, ani człowiekiem, znajduje się gdzieś pośrodku. Nie odczuwa tego, co przedstawiciele homo sapiens, radości, smutku, strachu, ale nie jest także nierozumną, kierowaną przez ludzi machiną. Jest inna, wyjątkowa; doktor Ouelet twierdzi , że w Major tkwi duch, czyli coś, co odróżnia ją od wytworów człowieka. W pewnym momencie twórcy serwują nam nawet scenę, w którym bohaterka uczy się ludzkich reakcji. Stara się znaleźć swoje miejsce w tym sztucznym świecie, odkryć remedium na ból istnienia, odnaleźć jakiś złoty środek.
W pewnym momencie widz zastanawia się, czy Major nie jest najbardziej ludzka ze wszystkich postaci pojawiających się w filmie. Świat, w jakim żyją bohaterowie, ocieka sztucznością. To miejsce, w którym obiecuje się lepsze jutro, gdzie wszystko jest możliwe – nawet wymiana „uszkodzonej” czy brzydkiej części ciała – można otrzymać syntetyczną wątrobę, o wiele wytrzymalszą od tej, z jaką się urodziliśmy, komputer podłączony do naszego mózgu, sztuczne oczy. W świecie z Ghost In the Shell słowo „niemożliwe” zostało wymazane ze słowników.
Mnóstwo neonów, ruchomych reklam, cudów techniki i inżynierii genetycznej – pod płaszczykiem udoskonaleń skrywa się jednak coś zupełnie innego – siła wielkich organizacji, które oddziałują na każdy aspekt ludzkiego życia, o ile taki byt można jeszcze w ogóle nazwać ludzkim. Chęć modyfikacji własnych ciał jest na tyle silna, że w pewnym momencie nasuwa się proste pytanie o to, gdzie kończy się granica szaleństwa doktorów Frankensteinów. To upiększanie i ulepszanie staje się wyznacznikiem życia, nowym trendem, kolejną odsłoną konsumpcjonizmu, ale także uzależnieniem, zagrożeniem, wręcz swego rodzaju religią. Świat Ghost In the Shell przeraża i przytłacza. Rozwój technologii poszedł o krok za daleko.
Pośrodku tego wszystkiego mamy Major, która nie tylko zastanawia się nad tym, czym lub kim jest, ale także poznaje kilka zaskakujących informacji o swojej przeszłości. Odbiorca obserwuje, jak bohaterka podąża po nitce do kłębka, którym okazują się jej prawdziwe wspomnienia. I właśnie w tym momencie twórcy tłumaczą, dlaczego w głównej roli obsadzono białą aktorkę.
Jeśli już o Scarlett mowa, spisała się naprawdę rewelacyjnie. Przed seansem obawiałam się trochę, czy znana chociażby z roli Czarnej Wdowy Johansson podoła powierzonemu jej zadaniu. Aktorka wykreowała bardzo ciekawą postać. Wszelkie spory o kolor skóry protagonistki blakną po obejrzeniu filmu, po przekonaniu się na własne oczy, ile Scarlett dała z siebie w tej roli.
Wizualnie produkcja Sandersa to prawdziwa futurystyczna uczta dla oka. To wizja miasta przedstawiona z ogromnym rozmachem – wielkie przytłaczające blokowiska, mnóstwo neonów, na każdym kroku trójwymiarowa reklama, po ulicach poruszają się ulepszeni ludzie oraz cyborgi, widać, że to miejsce tętni życiem. Oczywiście nie można zapomnieć o scenach potyczek, które prezentują się bardzo dobrze(zwłaszcza krótka sekwencja walki w wodzie) wyglądzie niektórych robotów, do tego mamy tak popularne wybuchy i strzelaniny.
Ocena Ghost In the Shell zależy od dwóch czynników – od tego, czy znacie oryginały historii, czy też nie. Jeśli tak, będziecie w filmie szukać podobieństw do wcześniejszych obrazów i porównywać go z nimi. Na tym tle nowa produkcja nie wypada źle, ale brakuje jej kilku podstawowych elementów. Jeżeli natomiast ich nie znacie , wtedy spojrzycie na nowe Ghost In the Shell z zupełnie innej perspektywy.
Ogólnie widać, że twórcy chcieli oddać atmosferę pierwowzorów. Czy im się to udało? Według mnie tak, choć w pewnej chwili poczułam zmęczenie. Nie jest to zły film, pokazuje różne oblicza wielkiego miasta, porusza ważne, również współcześnie, tematy. Aktorstwo także zasługuje na uwagę. Po prostu momentami czuć przesyt, na szczęście tylko momentami.