Site icon Ostatnia Tawerna

Gdy niebo spada na głowy. Recenzja 5. sezonu „The Expanse” (odc. 1-6)

W sieci przeczytacie wiele opinii o serialu The Expanse, będące adaptacją książek Jamesa S. A. Corey’a. Znaczna większość z nich nazywają go “najlepszym serialem science fiction w historii”. Czy zasłużenie? Jak ta ocena trzyma się po pierwszej połowie 5. sezonu?

W porównaniu z poprzednim sezonem, którego akcja rozgrywała się głównie na jednej z nowo odkrytych i nieskolonizowanych planet, tu mamy do czynienia z rozbiciem fabuły na kilka głównych wątków. Pozwala to nam przez cały sezon rozkoszować się rozmachem wszystkich prezentowanych w The Expanse światów.

Dzięki temu oglądamy pogrążoną w wiecznym kryzysie Ziemię, pustoszejącego Marsa czy to, co najbardziej ciekawi mnie w tym serialu, czyli podróże i życie na statkach kosmicznych. Wszystkie te światy są wyjątkowo realistycznie przedstawione, a każdy z nich różni się od poprzedniego technologicznym zaawansowaniem, rozmiarami i takim zwykłym, dostrzegalnym gołym okiem, zużyciem. Zupełnie inaczej patrzy się na nowoczesny i smukły statek Bobbie Draper niż na ciężki, kanciasty okręt, którym dowodzi Camina Drummer. Inaczej wygląda życie w ciasnych i pozbawionych okien kwaterach na Marsie, a inaczej w Baltimore (wizualne skojarzenia z serialem HBO Prawo ulicy są usprawiedliwione).

Załoga marsjańskiej korwety Rocinante do tej pory działała wspólnie i to właśnie dzięki współpracy dotrwała bezpiecznie i w komplecie aż do tego momentu. Teraz rozdzieliła się i każdy z nich ma swój własny wątek. Nie dzieje się tak przez jakieś zrządzenie losu, ale jest to świadoma decyzja każdego z nich.

Amos wraca na Ziemię, gdzie konfrontuje się ze swoją mroczną przeszłością, Naomi rusza na poszukiwanie swojego syna, a Alex leci na Marsa, by nawiązać ponowny kontakt z rodziną i przy okazji spotkać się z mieszkającą tam Bobbie, która śledzi przemytników broni. Avarasala mierzy się z porażką wyborczą na podrzędnym stanowisku na Księżycu. I tylko Holden pozostaje tam, gdzie zawsze – w centrum niebezpiecznej walki o protomolekułę na stacji Tycho. Gdzieś w przestrzeni kosmicznej spotykany też twardą kapitan Caminę Drummer i jej piracką załogę. Wszyscy, niezależnie od planów i poczynań, zostają jednak wciągnięci w grę, jaką z Marsem i Ziemią toczy ekstremista z Pasa, a jednocześnie znacząca osoba z przeszłości Naomi, Marco Inaros.

Fakt, że mija kilka względnie powolnych odcinków, nim przerażający plan Inarosa dochodzi do skutku, sprawia, że piąty sezon The Expanse wypada w porównaniu o wiele lepiej niż jego poprzednik. Obserwujemy, jak wątki znanych nam bohaterów rozwijają się powoli, przeżywamy gorzkie powroty i szokujące odkrycia, cały czas myśląc z niepokojem o zbliżającym się ataku Inarosa na Ziemię – jak o tej ukrytej pod stołem bombie, o której kiedyś opowiadał Alfred Hitchcock. Gdy ta bomba wybucha i następuje katastrofa na Ziemi, akcja rusza do przodu i nie ma mowy o dłużyznach czy przegadanych scenach.

Więcej czasu spędzamy z poszczególnymi postaciami i możemy dowiedzieć się, co sprawiło, że syn Naomi wyrósł na separatystę, jak ona sama traktowana była przez innych Pasiarzy i jakie życie przed opuszczeniem Ziemi wiódł Amos. Okazuje się, że zarówno Naomi Nagata, jak i Amos Burton mają swoje tajemnice i my – widzowie – właśnie możemy je poznać, po latach przywiązywania się do tych bohaterów.

Wątek Burtona jest zresztą najciekawszy w całym sezonie, bo poza poznaniem jego przeszłości i wglądem w to, jak żyje się zwykłym ludziom na Ziemi, widzimy Amosa działającego bez swojej załogi, która okazuje się jego kotwicą i moralnym kompasem zarazem. Co więcej – i to sprawia, że Amos Burton jest moją ulubioną postacią w całej serii – on świetnie zdaje sobie z tego sprawę i chce do nich dołączyć jak najszybciej, by nie wrócić na porzuconą przed laty ścieżkę.

W ogóle, casting w tym serialu to w niemal każdym przypadku strzał w dziesiątkę – począwszy od wspomnianego wyżej Amosa (Wes Chatham) po kapitan Drummer (Cara Gee) i Marco Inarosa (Keon Alexander), który na pewno jest już czyimś problematycznym obiektem westchnień. Żałuję bardzo, że Thomas Jane i David Strathairn musieli pożegnać się już z The Expanse, bo ich popisy aktorskie oglądało się z przyjemnością.

Mam takie wrażenie, że w poprzednim sezonie The Expanse dopiero nabierał wiatru w  żagle po uratowaniu produkcji przez Amazona, by teraz pokazać nam, na co naprawdę stać twórców, ekipę filmową i obsadę. Jest w The Expanse rozmach space opery, ale są też wolniejsze i bardziej refleksyjne momenty, które nie wydają się być przeciągane czy niepotrzebne, a dodatkowo odpowiednio budują napięcie przed kolejnym wybuchem. Bohaterowie mogą być twardzi i bezwzględni w jednym momencie, jak uformowało ich życie na Ziemi czy Pasie, by potem pokazać swoją bardziej wyciszoną, wrażliwą stronę. A zdarza się, że jest również na odwrót, i nawet ci poddani wieloletniemu praniu mózgu pokazują swoją bardziej ludzką stronę.

The Expanse ma świetny materiał źródłowy, który wszystkim bardzo polecam. I tak się składa, że między tomami szóstym i siódmym następuje trwający prawie trzy dekady przeskok czasowy. Ten właśnie moment twórcy serialu obrali za dobry na zakończenie opowiadanej przez siebie historii. I chociaż z jednej strony będzie mi brakowało załogi Rocinante oraz tych twardych kobiet i mężczyzn, z którymi mieli do czynienia po drodze, to uważam, że to świetna decyzja. Jeżeli druga połowa piątego sezonu będzie tak satysfakcjonująca, jak pierwsze pięć odcinków, a sezon szósty zamknie wszystkie wątki i pozwoli historii rewolucji Pasiarzy organicznie się zakończyć, to The Expanse na pewno utrzyma swój tytuł najlepszego serialu science fiction w historii.

Nasza ocena: 8/10

The Expanse trzyma wysoki poziom. Czekajmy teraz na wielki finał!

Fabuła: 8/10
Bohaterowie: 9/10
Oprawa wizualna: 8/10
Oprawa dźwiękowa: 7/10
Exit mobile version