Site icon Ostatnia Tawerna

Gdy kosmiczny łowca staje się zwierzyną – recenzja komiksu „Predator: Łowcy” t. 1

Predatorzy – istoty z innej planety będące na styku natury i kultury. Po części prymitywni i plemienni, ale niestroniący też od potężnej technologii. Co się stanie w sytuacji, w której myśliwi z kosmosu zostaną pozbawieni swych zabawek?

Coraz gorsze łowy

Filmy o kosmicznym miłośniku polowań to jeden z wielu przykładów, gdy przełomowa seria z każdą kolejną odsłoną traciła impet oraz jakość (patrz też: Obcy lub Terminator). Pierwszy Predator z 1987 roku w reżyserii Johna McTiernana to był prawdziwy przełom. Niby wzięto koncept znany ze slasherów, gdzie grupa bohaterów stopniowo zabijana jest przez tajemniczego mordercę. Lecz zamiast bandy skretyniałych nastolatków, twórcy obsadzili w rolach głównych przepełnionych testosteronem komandosów, a miejsce typowego oprawcy zajęła inteligentna bestia z innej planety. Świetny klimat, ikoniczny design kosmity oraz przekoksowana obsada z Arnoldem Schwarzeneggerem na czele sprawiły, że film na stałe wpisał się w annały SF i kina akcji. Późniejsza o pięć lat kontynuacja, wbrew częstej krytyce (zarówno od fanów, jak i recenzentów), jest w mojej opinii przykładem sequela, który w ciekawy i świeży sposób rozszerza pomysły z oryginału. Przeniesienie akcji do miejskiej dżungli San Francisco było odważnym i zarazem skutecznym zabiegiem. Dodatkowo rozbudowano mitologię Yautja (jak komiksy określają tę rasę), nie stawiając przy tym wszystkiego na głowie.

Potem było już tylko gorzej. Crossovery z inną ikoną horroru science fiction – ksenomorfem – Obcy kontra Predator (2004) i Obcy kontra Predator 2 (2007) to dzieła nikczemnej jakości, które ratują jedynie ciekawe designy tytułowych postaci. Z kolei Predators (2010) to przykład dziwnej hollywoodzkiej tendencji do tworzenia soft rebootów. Ni to remake (bliźniaczy trzon fabularny, tyle że przeniesiony na inną planetę), ni to sequel – posiadał tyle cytatów i nawiązań do pierwszej produkcji, że ciężko mu nadać miano samodzielnego obrazu. Franczyzę spróbowano ożywić raz jeszcze w 2018 roku za sprawą Predatora (w oryginale z przedimkiem „the”). Odpowiedzialny zań Shane Black tym razem nie zdecydował się na odgrzewanie kotleta nie z tej Ziemi. Gwarantem jakości miały być poprzednie produkcje w dorobku twórcy (chociażby przyzwoity Iron Man 3) oraz fakt, że sam zagrał w 1987 epizodyczną rolę Hawkinsa. Dobry człowiek na dobrym miejscu? A jednak fani dostali parodię cyklu, w której heheszki zwyciężyły nad wszelkimi pozostałymi składnikami. Reżyser zdecydował się na liczne retcony, których celem zdaje się być gra z oczekiwaniami widzów, a nie inteligentne rozbudowywanie świata. Przykładem niech będzie zmiana celu, dla którego Yautja lądowali od lat na naszej planecie, wedle której robili to, by… zmodyfikować i wzbogacać swoje DNA. Ktoś tu chyba pomylił franczyzy – zabawy z kodem genetycznym powinny zostać domeną tylko i wyłącznie Obcych.

Widok jednej z moich ulubionych serii błądzącej od lat niczym goryle we mgle jest bardzo bolesny. Swoje żale nie raz wylewałem wespół z moim przyjacielem Karolem, równie wielkim fanem uniwersum. Podczas wielu wspólnych (zakrapianych) dysput rozmyślaliśmy nad tym, jak sami byśmy naprawili franczyzę. I odpowiedź zdawała się nam jedna – seria powinna wrócić do korzeni i postawić na prostotę. Według naszego pomysłu Predator w kolejnej odsłonie mógłby zostać pozbawiony swoich gadżetów i stać się tym razem zwierzyną, na którą polują wyspecjalizowani żołnierze. I chyba naszej rozmowie przysłuchiwać musiał się scenarzysta Chris Warner, gdyż fabuła Predator: Łowcy korzysta z dokładnie tego samego konceptu!

Nosił Predator razy kilka…

Na uboczu serii filmowej (tworzącej nieoficjalny kanon) znajduje się expanded universe, rozwijany głównie za pomocą tytułów wydawnictwa Dark Horse. Komiks Łowcy puszcza oko do największych fanów, gdyż wraca do postaci występujących wcześniej na łamach Predator: Big Game (Enoch Nakai) z 1992 roku (sic!) i Predator: Bad Blood (Mandy Graves) z lat 1993-94. Fabuła skupia się na zebraniu ekipy weteranów, którym udało się w przeszłości zabić Yautja. Wyposażeni w najnowocześniejszą broń wysłani zostają na tajemniczy archipelag, na którym przebywają rozbitkowie z kosmosu. Zdawałoby się samobójcza misja stanowi dopiero początek większych kłopotów. Uwięzieni od lat na wyspie kosmici pomimo braku swojej technologii dalej są śmiertelnie niebezpieczni. Lecz prawdziwy przeciwnik jest jeszcze bardziej groźny.

Ten prosty, acz skuteczny koncept (ukradziony mi i Karolowi) został niestety położony przez scenarzystę. Komiks rozwija się bardzo powoli, pokazując nam historie poszczególnych członków antypredatorskiego komando, pomimo że nie wychodzą one poza poziom tanich sensacyjniaków klasy B. Każdy z żołnierzy prezentuje inny archetyp „wannabe badassów” – jest milczek, jest i tchórz, mądry tylko w gębie, w końcu jest też autodestrukcyjna, dążąca do śmierci w walce wojowniczka. Sporo stron poświęcono także na przygotowanie ekipy do polowania. A gdy dochodzi już do kulminacji, wszystko się kończy, zanim zdąży się dobrze rozkręcić. Predatorom, choć mają aż czterech przedstawicieli, nie poświęcono nawet pięć minut (czy raczej stron) uwagi. Scen z nimi pojawia się stanowczo za mało, a scenariusz całkowicie zabiera im jakiekolwiek kompetencje. Filmowi Yautja zawsze trochę oszukiwali – bo co to za myśliwi, którzy używają plazmowych działek z laserowym celownikiem? Dlatego odarcie ich całkowicie z technologii i postawienie w miejsce Arnolda, który mógł liczyć wyłącznie na swoją pomysłowość i własnoręcznie wykonane pułapki, powinno stanowić samograj. Problem częściowo (oprócz wzmiankowanego złego rozplanowania wątków) tkwi w tym, że jest to miniseria składająca się z zaledwie pięciu zeszytów. Historia zyskałaby wiele, gdyby została rozpisana na więcej stron.

Predator jak malowany

Za oprawę graficzną odpowiedzialny jest Francisco Ruiz Velasco. Warto pochwalić meksykańskiego artystę za mniej standardowe podejście – wiele kadrów posiada ledwie widoczny kontur, przez co całość przywodzi na myśl malowany obraz. Wrażenie to dopełnia świetne użycie kolorów – większość scen w dżungli okraszono głęboką niebiesko-zieloną tonacją. Wreszcie warto pochwalić wygląd Predatorów. Odarcie z technologii pozwoliło stworzyć bardziej plemienne designy postaci. Szczególnie efektownie wyglądają drewniane maski.

Mniej dobrych słów mogę powiedzieć o ludzkich bohaterach. O ile ich uproszczony wygląd jest po prostu przeciętny, tak artysta kompletnie nie radzi sobie z oddaniem wieku postaci. Co rusz ktoś odnosi się do weterana Enocha per „staruszek”, podczas gdy narysowano go jako młodzieńca. Zasmuca także pewne niechlujstwo Velasca. Pal licho zmieniającą się z kadru na kadr liczbę elementów zbroi Yautja (bo to tylko drobny błąd techniczny), ale w pewnym momencie jeden z ludzi (padający z imienia) całkowicie zmienia swój wygląd. Kilka razy wracałem do tej sceny, by sprawdzić, czy to ja coś pominąłem, ale jestem pewien że mamy tu do czynienia z operacją plastyczną w wersji instant. Lub z pomyłką, która nigdy nie została naprawiona.

Pokot

Podczas gdy seria filmowa kombinuje i plącze się we własne nogi, nadzieja tkwi w komiksach. Szkoda tylko, że medium, na którym nie ciąży tyle ograniczeń i tak decyduje się na fabułę pełną klisz kina klasy B. Predator: Łowcy nie jest komiksem złym – lektura była całkiem przyjemna. Jednakże takiego zmarnowania potencjału nigdy nie wybaczę.

Nasza ocena: 6,2/10

Parafrazując Budkę Suflera – ten komiks „jest jak film, tani klasy B”. Co samo w sobie nie byłoby złe, gdyby scenarzysta lepiej wykorzystał pomysł na prowadzoną przez siebie fabułę.

Fabuła: 5/10
Oprawa graficzna: 7/10
Bohaterowie: 5/10
Wydanie: 8/10
Exit mobile version