Site icon Ostatnia Tawerna

Filmy tak złe, że aż dobre – Władcy Wszechświata

He-man to jeden z najsłynniejszych herosów nie związanych z Marvelem i praktycznie też z DC. Największą sławą cieszył się on w latach 80. I 90. I właśnie wtedy, na fali popularności, postanowiono nakręcić o nim film aktorski. Nie wszystko poszło w nim jednak tak, jak należy.

A Stallone odmówił…

Dzieciaki żyjące w latach 80. i 90. doskonale poznały He-mana. Był on wszędzie. Powstawały komiksy, na ekranach gościł w filmie animowanym, a reklamy, zwłaszcza te w Stanach Zjednoczonych, co chwila informowały o nowym produkcie firmy Mattel i kolejnych figurkach czy makietach Posępnego Czerepu. Hollywood szybko postanowiło przekuć szał wśród młodszych odbiorców na hit kinowy i w 1987 roku (mój rocznik) nakręcono film aktorski Władcy Wszechświata. Jego reżyserem został nieznany szerszej publiczności Gary Goddard. Scenariusz napisał z kolei facet odpowiadający za teksty w The Muppet Show, David Odell. O ile można rzec, że na tym duecie poskąpiono nieco pieniędzy, to wyłożono je z pewnością na obsadę.

Początkowo główną rolę zaproponowano Sylvestrowi Stallone. Słynny już wtedy za role Rocky’ego i Rambo aktor odmówił, a na jego miejsce zatrudniono Dolpha Lundgrena z którym Stallone pracował dwa lata wcześniej na planie Rocky IV i którego ponoć sam polecił. W postać Szkieletora wcielił się z kolei, wielokrotnie już wtedy nagradzany, Frank Langella. W filmie mogliśmy zobaczyć także Jamesa Tolkana, Billy’ego Barta, Meg Foster, Chelsea Field czy Roberta McNeilla. Był to także jeden z pierwszych obrazów, w którym wystąpiła Courteney Cox, czyli słynna Monica Geller z Przyjaciół.

Na potęgę Posępnego Czerepu?

Przejdźmy teraz do fabuły Władców Wszechświata. Film rozpoczyna się bez słowa wstępu i od razu przenosi nas do Eternii, gdzie zły Szkieletor, który przejął Posępny Czerep, stara się stłamsić ostatnie próby oporu i przejąć tron. Okazuje się także, że uwięził on Czarodziejkę oraz przejął tajemniczy „klucz” stworzony przez wynalazcę Gwildora i stał się jeszcze potężniejszy niż kiedyś. Dodatkowo pomaga mu zła Evil-Lyn (świetny żarcik) oraz… szturmowcy z Gwiezdnych Wojen tyle, że przebrani na czarno? Do tego jeszcze wrócimy, a tymczasem skupmy się na fabule. Nasz antagonista wysyła holograficzną wiadomość do wszystkich ludzi, aby poddali się jego woli, służyli mu i wydali w jego ręce He-mana i innych buntowników. Odbiera ją także główny bohater i jego przyjaciele czyli Teela i jej ojciec Zbrojny Mąż.

Przy okazji ratują oni Gwildora i dzięki duplikatu „klucza” przenoszą się w inny wymiar, a dokładniej, na Ziemię (bo gdzie indziej mogliby się udać?). Tu poznają Julie, która nie tak dawno straciła rodziców w wypadku samolotowym, i jej chłopaka Kevina. Szkieletor z kolei dowiaduje się, gdzie zawędrowali jego wrogowie i posłał za nimi swoich najlepszych wojowników w postaci Bestii, Ostrza, Sauroda i Karga. Ci źli, okrutni, podstępni i znakomicie wyszkoleni najemnicy, których określają mianem „najlepszych” zostają szybko pokonani przez… Julie! Z lekką tylko pomocą He-mana.

W tym wypadku ich Zły Pan osobiście przenosi się do naszego świata, łapie sprzymierzeńców naszego bohatera i grozi mu, że pozabija ich wszystkich, jeśli He-man się nie podda. Heros nie ma wyjścia i oddaje się w ręce Szkieletora, który to zakuwa go w kajdany i trzyma w swoim pałacu. Zaskakująca jest jednak uczciwość antagonisty, który faktycznie resztę drużyny wypuszcza i, zgodnie z umową, nie robi im krzywdy. To oczywiście jest jego błąd, ponieważ Kevin i Gwildor budują za pomocą elektrycznych organów i paru innych rzeczy portal do Eternii i przenoszą się do Posępnego Czerepu. Przypadkiem zabiera się z nimi także, śledzący ich do tej pory policjant Lubic. Dochodzi wreszcie do starcia, w którym to drużyna dobra przetrzebia siły zła, nie zostając nawet rannymi.

Dostajemy też pojedynek He-mana i Szkieletora, przy którym wreszcie padają słynne słowa „Mocy przybywaj!” lub, jeśli ktoś woli oryginał, „I have the Power!” i nasz heros pokonuje swego wroga. W Eternii wszystko wraca do normy, a przybysze z Ziemi, wracają do domu. Zostają oczywiście przeniesieni w czasie, do momentu, gdy rodzice Julie jeszcze żyli. Dziewczyna zabrania więc wsiadać im do samolotu, zabiera bilety, spotyka się z Kevinem by wspólnie mogli omówić przeżyte przygody i na tym film się kończy. Choć jest jeszcze scena po napisach, w której Szkieletor wyłazi z jeziora (choć nie widzieliśmy by do niego wpadł) i mówi, że jeszcze powróci. Drugiej części jednak nigdy nie nakręcono.

A dla kogo ten film?

Pora zacząć się czepiać! A jest czego. Zacznijmy od samego początku. Władcy Wszechświata już na wstępie dają wyraźnie znać, że mamy do czynienia z filmem stworzonym dla fanów He-mana. Nie ma bowiem słowa choćby wyjaśnień czym jest Eternia czy Posępny Czerep, albo kim są nasi główni bohaterowie. Twórcy założyli, że już to wiemy. Choć z drugiej strony, dlaczego w tytule nie pada słowo „He-man”? Przecież Masters of the Universe może być obrazem o czymkolwiek związanym z wszechświatem. Czyli praktycznie może tam być wszystko. Jeśli jednak produkcja skierowana jest dla fanów, to czemu zabrakło w nim Kota Bojowego oraz Orko, postaci tak dobrze znanych z animacji? Oraz dlaczego armia Szkieletora wygląda jakby ktoś wyciągnął ich z planu Gwiezdnych Wojen i tylko zamienił ich białe zbroje na czarne? W oryginale nikogo takiego przecież nie było.

Nie ma też wzmianki o tym, że He-man w rzeczywistości nazywa się Adam i jest księciem, o czym mówił nam za każdym razem w intro słynnej animacji. I wreszcie czemu tak krótko jesteśmy w Eternii i w zamku Posępnego Czerepu, a większość akcji rozgrywa się na Ziemi? Na to ostatnie przynajmniej mogę odpowiedzieć – za mały budżet na makiety i studio. Dwadzieścia dwa miliony dolarów poszły głównie na zatrudnienie aktorów oraz, przede wszystkim, na efekty specjalne. Czy były to pieniądze wyrzucone w błoto? Z perspektywy czasu obraz źle się zestarzał i cała oprawa bardziej śmieszy niż zachwyca, ale w 1987 roku była jednak doceniona i nominowana do nagrody Saturna.

Co jeszcze w filmie poszło nie tak, że trafił on do naszego cyklu? Scenariusz nie zachwyca i dostajemy też za mało samego He-mana. Może dlatego nie ma go w tytule, że produkcje więcej pokazuje nam Szkieletora oraz drużynę głównego bohatera niż jego samego. Jest też sporo niespójności i właściwie nie wiemy jak działają same „klucze” i co robią poza otwieraniem portali. Bo ponoć mają wielką moc, ale my jej nie widzimy. Jest też sporo scen walki, dramat Julie, która straciła rodziców, wątek miłosny i cała masa gagów komediowych. Trudno więc sprecyzować, w którym kierunku Władcy Wszechświata zmierzali i jakim filmem właściwie mieli być.

Mocy Przybywaj!

Władcy Wszechświata zdecydowaniem wybitnym filmem nie jest. Widać, że robiono go czym prędzej, aby popularność He-mana przekuć na gotówkę. Skierowany miał być prawdopodobnie do fanów serii, ale po drodze zabrakło funduszy i przerobiono go pod dostępny budżet. W rzeczywistości ani osoby kochające herosa, ani te nie znające go zbyt dobrze, nie dostały nic dla siebie. Oklepana fabuła, średnia gra aktorska, mało zabawne teksty i nie porywające dziś efekty specjalne dają nam teoretycznie niezbyt godny polecenia obraz. A jednak trafił on do Filmów tak złych, że aż dobrych i wcale nie jest to dzieło przypadku. Przez swoją nieudolność, zabawne kostiumy, wymuszone żarty i niespójność można się na nim dobrze bawić. W wielu momentach z pewnością widz strzeli tzw. „facepalm”, ale nie będzie się nudził.

Tak jak w wielu innych przypadkach, tak i tutaj polecam obejrzeć to „dzieło” w towarzystwie znajomych. Nic bowiem nie da Wam tyle przyjemności co wspólne komentowanie przygód Szkieletora i drużyny He-mana. A i na samego superbohatera będziecie mogli spojrzeć przez pryzmat wspomnień z dzieciństwa. Skuście się więc i poświęćcie tę godzinę i czterdzieści sześć minut, aby przenieść się do New Jersey i Eternii. Choć to dziwnie zabrzmi, ale warto.

Wasz Nostalgeek

 

Exit mobile version