Kolejny film prosto z franczyzy Marvela, który chociaż stara się rozwinąć swoje postacie, nie robi nic nowego w aspektach fabularnych. Humor i estetyka trafiają za to w dziesiątkę.
Kolejne typowe przygody Thora w kosmosie
Zapnijcie pasy! Thor zabierze nas wszystkich w kosmiczną przygodę wraz ze Strażnikami Galaktyki! Tylko że właściwie to nie. Zapowiedzi filmu Thor: Miłość i grom zwiastowały powrót ulubionych bohaterów. Strażnicy w tej produkcji się pojawili, ale ich czas ekranowy był zdecydowanie za mały. Oczywiście nie ma co się dziwić. Jest to przecież historia o ulubionym bogu błyskawic… tzn. piorunów. Tytułowy protagonista zbiera drużynę, by pokonać złego Gorra. Cała opowieść została wyreżyserowana przez Taikę Waititiego. Jak na tego twórcę przystało, w filmie znajdzie się naprawdę duża ilość humoru. Od żartów sytuacyjnych, przez powtarzające się kosmiczne kozy, kończąc na nagości. Aspekt komediowy tego filmu jest zdecydowanie wyolbrzymiony. Każda scena musi posiadać coś, co powinno rozśmieszyć widza. Niestety komedii w tej produkcji jest zdecydowanie za dużo. Zwłaszcza w scenach monumentalnych, gdzie widzowie powinni być zachwyceni widokami i światem narracji. A i zapamiętajcie w tym temacie jedno: kosmiczne kozy, nigdy za mało krzyczących kosmicznych kóz.
Gra aktorska i antagonista
W filmie Thor: Miłość i grom powracają postacie i aktorzy już poznani przez fanów Marvela. Chris Hemsworth zagrał Thora naprawdę dobrze. Typowa dla mężczyzn walka z emocjami oraz próba przekazania ich poprzez humor wpasowują się w jego powrót do nowego Asgardu idealnie. To ta postać rozwinęła się zdecydowanie najbardziej. Reżyser filmu Taika Waititi dubbingował Korga, najlepszego przyjaciela protagonisty. Jego gra słów, humor i rozumowanie są nadal zaskakujące i rozbawią całą widownię. Tessa Thompson (Walkiria) oraz Natalie Portman (Jane Foster) również znalazły się w drużynie kosmicznych wojowników Thora. Ich gra aktorska pasuje do postaci, ale nie wyczułem niczego zaskakującego. Widać, że trzymały się scenariusza i zagrały, tak jak umiały. Natalie Portman w niektórych momentach wciela się również w Potężną Thor i tutaj jest o tyle ciekawie, że potrafiła zmienić swoje zachowanie o 180 stopni. Emocje, losowe euforie, ciekawe żarty – jak na nową bohaterkę przystało – uratowały rozwój tej postaci. Wisienką na torcie jest Zeus, grany przez Russela Crowe’a, który pojawia się w filmie na krótko, ale kradnie show. Aktorzy zostali dobrani naprawdę dobrze. Z drugiej strony jest Christian Bale, który zagrał rolę Gorra, czyli antagonisty. Jego gra aktorska jest wyśmienita, ale główny problem można zauważyć w idei postaci. W tym, czym się kieruje, i dlaczego kontynuuje pracę zabójcy bogów. Nie chcę wchodzić w spoilery, ale wydaję mi się, że można było wyciągnąć z charakteru takiego aktora jeszcze więcej. Zwłaszcza że w zakończeniu antagonista jest jednocześnie bardzo przewidywalny, a z drugiej strony – zważając na całą historię i przedakcję tej postaci – kompletnie nieprzewidywalny.
Efekty i estetyka królują
Jak na Marvela i Taikę Waititiego przystało, efekty specjalne są na bardzo wysokim poziomie. Scenografia różnych planet, a zwłaszcza Omnipotence City, zaskakuje oglądającego na plus. Na ten film się po prostu ładnie patrzy, wszystko mieni się w kolorach. Wybór kadrów, materiały w scenerii i ubrania bohaterów – te elementy są pełne drobiazgów, smaczków, nawiązań i wyglądają interesująco. Królową pozostaje jednak pewna planeta, o której ze względów na spoilery nie opowiem za dużo, ale poruszę parę faktów. Użycie na niej czarno-białego filtra i wymiana muzyki, która rozmywa się w scenach akcji, na coś odważniejszego uwydatniły emocje bohaterów. Zwłaszcza że kamera wtedy znajduje się bliżej twarzy bohaterów, a kadry są dłuższe. Widz na tej planecie skupia się bardziej na życiu wykreowanych postaci, a nie samym w sobie humorze. To na tej planecie też będzie najwięcej głębszych rozmyślań i prób wytworzenia czegoś zaskakującego w świecie narracji Marvela.
Brakuje czegoś nowego
Naprawdę dobrą metaforą porównawczą dla tego filmu jest muzyka. W Thorze: Ragnaroku, czyli poprzedniej opowieści Thora z 2017 roku, głównym kompozytorem był Mark Mothersbaugh. Muzyka w tamtej części według mnie wyróżniała się tempem i była idealnym dodatkiem do opowieści. W filmie Thor: Miłość i grom ścieżka dźwiękowa została stworzona przez Michaela Giacchino i Nami Melumad. Ich praca w oderwaniu od filmu brzmi naprawdę dobrze, ale przez nakład akcji i humoru zlewa się w filmie w jedną całość, którą często już kiedyś można było usłyszeć. Tak samo jest z produkcją samą w sobie. Poszczególne elementy mają naprawdę duży potencjał – różnią się od innych tworów Marvela. Ciekawe tropy fabularne, znakomity humor czy piękna scenografia – to wszystko po zsumowaniu znika. Widz, śledząc fabułę, prędzej czy później przypomni sobie, że to kolejna opowieść o superbohaterach, gdzie dobro zawsze wygrywa, a ulubieni przez nas bohaterowie i tak powrócą. A szkoda, bo np. taki wątek Jane Foster zakończyłby się wreszcie inaczej, gdyby nie scena po napisach. Na które swoją drogą nie opłaca się aż tak czekać, chyba że jesteście naprawdę dużymi fanami MCU.
Na film Thor: Miłość i grom zapraszamy do sieci kin Cinema City!
Nasza ocena: 6,7/10
Taika Waititi chciał zaskoczyć wszystkich swoimi pomysłami, w niektórych miejscach mu się to udało. Niestety zapomniał obejrzeć poprzednie części MCU, gdyż często brakuje prawdziwych nowości.Fabuła: 5,8/10
Bohaterowie: 7/10
Oprawa wizualna: 8/10
Oprawa dźwiękowa: 6/10