Site icon Ostatnia Tawerna

Fani też potrafią! „Voldemort: Origins of the Heir” – recenzja filmu fanowskiego

Pamiętam uczucia, które towarzyszyły mi dwukrotnie. Najpierw, z powodu zbliżającej się premiery finalnego tomu przygód Harry’ego Pottera i potem, gdy coraz bliżej było do ostatniego filmu z tego uniwersum. Początkowo czułam smutek i żal wywołane świadomością, że, cytując: „To już jest koniec, nie ma już nic. Jesteśmy wolni, możemy iść” [1]. Szybko okazało się jednak, że moja rozpacz była przedwczesna, w końcu nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka.

Uniwersum stworzone przez J. K. Rowling rozrasta się nieubłaganie. Z początkowych siedmiu książek zrobiło się już kilkanaście, jeśli dodać do puli publikacje scenariuszy (do sztuki teatralnej i filmu) oraz te stylizowane na baśnie, podręczniki i przewodniki. Pula ośmiu produkcji kinowych z ośmiu rozrosła się do dziewięciu, a to wciąż nie jest ostatnie słowo, zapowiedziane zostały kolejne cztery, premiera najbliższej już w tym roku. Na dodatek sama autorka co jakiś czas publikuje informacje na temat tego, jak widzi rozwój stworzonego przez nią świata, to właśnie stąd wiemy, że małżeństwo Hermiony i Rona nie układa się najlepiej i małżonkowie najpewniej potrzebują terapii, zaś Dumbledore’a i Grindelwalda łączyło coś więcej niż przyjaźń.

Relacje autorki dość szybko zaczęły mnie irytować, sprawiały bowiem wrażenie, że służą jedynie podtrzymaniu zainteresowania światem, od którego wciąż odcinała kupony. Marketing sam w sobie nie jest zły, wychodziłam jednak z założenia, że nie musi on niszczyć mojego wyobrażenia o tym, jak skończyła się cała opowieść, co w wielkim skrócie brzmiało „żyli długo i szczęśliwie”. Z tego samego powodu darowałam sobie śledzenie fanowskiej twórczości, na co dodatkowo nałożył się fakt, że zwykle skupiała się ona na tym kto, kogo i w jakiej pozycji, opisując to ze wszystkimi niesmacznymi szczegółami. Okazało się jednak, że ma powstać amatorski film o młodzieńczych latach Lorda Voldemorta. Sami rozumiecie, temu nie mogłam się oprzeć.<

Zaczęło się niewinnie

Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać utkwił fanom Harry’ego Pottera w pamięci jako największy czarnoksiężnik wszech czasów i główny przeciwnik chłopca z charakterystyczną blizną na czole. Dla wielu zapisał się we wspomnieniach jako posiadacz oszpeconej twarzy Ralpha Fiennesa, który wcielał się w tę postać w filmowych adaptacjach cyklu. Nie do wszystkich jednak dociera fakt, że Tom Riddle nie zawsze cierpiał na brak włosów i nosa, co więcej, kiedyś nie miał tak niezdrowego koloru cery. W młodości był miłym i całkiem uroczym młodzieńcem, który bez problemów wkradł się w łaski wielu nauczycieli, czy to swoją ujmującą osobowością, czy też za sprawą osiągnięć w nauce. Nikt też nie podejrzewał, że zmieni świat czarodziejów w piekło.

Pobawię się jednak przez chwilę w Hermionę Granger i przytoczę pewien fakt z historii Hogwartu, który okazuje się niezwykle ważny dla fabuły fanowskiej produkcji. Szkoła została założona przez czworo największych czarodziejów i czarownic tamtych czasów: Godryka Gryffindora, Helgę Hufflepuff, Rowenę Ravenclaw i Salazara Slytherina. Jak powszechnie wiadomo, ten ostatni miał pewną wizję selekcji uczniów, która nie przypadła do gustu pozostałym, stworzył zatem Komnatę Tajemnic i odszedł z zamku. Oczywiście Komnatę otworzyć mógł wyłącznie jego dziedzic, a nim okazał się nie kto inny, a właśnie Riddle. Tak się jednak stało, że w podobnym czasie do Hogwartu trafili potomkowie pozostałych założycieli szkoły: Grisha McLaggen (Gryffindor), Lazarus Smith (Hufflepuff) oraz Wiglaf Sigurdsson (Ravenclaw).

Skończyło się źle

Voldemort: Origins of the Heir opowiada o wczesnym życiu Voldemorta, jego drodze do potęgi i zapewnienia sobie nieśmiertelności. Produkcja skupia się głównie na tych latach z życia Toma, gdy po ukończeniu szkoły odrzucił ciekawe propozycje zatrudnienia w Ministerstwie Magii i podjął pracę w sklepie Borgina & Burkesa, zajmując się odnajdywaniem i zdobywaniem magicznych artefaktów, które można sprzedać z zyskiem. Oczywiście jego celem było odkrycie miejsc, gdzie znajdują się przedmioty niegdyś należące do założycieli Hogwartu i zamienienie ich w horkruksy, mające zagwarantować mu jedyną znaną formę nieśmiertelności. Tropem Riddle’a podąża dziedziczka Gryffindora, Grisha McLaggen, mająca nadzieję, że uda jej się go powstrzymać.

Przyznam szczerze, że fabuła nie okazała się szczególnie wyrafinowana, nie pojawiło się w niej wiele wątków, których fan serii o przygodach Harry’ego Pottera nie poznałby w trakcie czytania cyklu, nie jest to jednak minusem. Nie burzy znanego nam świata, nie dorabia żadnych ideologii i alternatywnych wersji opowieści. Właściwie od początku wiemy, że Tom Riddle zostanie Czarnym Panem, jedyną wątpliwość stanowi to, w jaki sposób do tego dojdzie. Pojawia się kilka naciąganych wątków, jak chociażby jednoczesne przebywanie w Hogwarcie dziedziców wszystkich założycieli szkoły, pewne umiejętności Toma też wywołują lekkie niedowierzanie, biorąc jednak pod uwagę fakt, że jest to produkcja fanowska, całość wychodzi naprawdę przyzwoicie, a zakończenie zaskakuje.

Amatorski profesjonalizm czy profesjonalna amatorszczyzna?

Już rozpoczęcie filmu przekonały mnie do tego, że nie jest to pierwsza lepsza amatorska produkcja, przy oglądaniu której trzeba będzie przymknąć oko na wszystkie niedociągnięcia, atakujące człowieka z każdej możliwej strony. Błyskawicznie okazało się, że efekty specjalne (przynajmniej na ekranie komputera) nie odstają jakoś szczególnie od tego, co miałam okazję zobaczyć w swoim życiu i trzymają naprawdę wysoki poziom. Jedynie kilka razy parsknęłam, widząc co bardziej zamaszyście rzucane czary. Scenografii też nie mam zbyt wiele do zarzucenia – faktycznie odnosiło się wrażenie, że są to zdjęcia z dziedzińca, błoni czy tajemniczego pokoju, w którym spotykali się nasi bohaterowie. Jedynie stroje wydają się nieco bardziej pasować do czasów współczesnych Potterowi, nie psuje to jednak odbioru całości. Produkcja broni się również aktorsko, jak na dzieło fanów dla fanów jest to zaskakująco dobrze zagrany film, a na największe oklaski zasługuje Stefano Rossi, wcielający się w postać Riddle’a.

Kilka zastrzeżeń budziły we mnie dialogi, momentami miałam bowiem wrażenie, że ktoś połknął kij od miotły i dlatego wygłasza tak górnolotne frazesy. Zrekompensowała mi to jednak warstwa wizualna oraz sposób poprowadzenia całej historii, której narratorką okazuje się pojmana i poddana działaniu eliksiru prawdy Grisha McLaggen. Muszę też przyznać, że bohaterowie nie byli szczególnie mocno zarysowani – na głównym planie szybko znaleźli się dziedzice Gryffindora oraz Slytherina, podczas gdy pozostali zostali zepchnięci na margines. Zaś z dwójki głównych postaci to Voldemort jest tą najważniejszą, więc o samej Grishy również nie dowiadujemy się konkretów, a jej obecność dość szybko sprowadza się po prostu do opowiadania całej historii. Początkowo nie przemawiało to na korzyść filmu, jednak zakończenie wyjaśniło wiele.

Produkcja trwa niemal godzinę i zrealizowana została za zgodą wytwórni Warner Bros., która posiada prawa do ekranizacji książek J.K. Rowling. Środki na wcielenie tego projektu w życie zebrano za pomocą Kickstartera.

Nasza ocena: 7/10

Zarówno sposób poprowadzenia historii, jak i ona sama nie przyprawiały o ból zębów, więc naprawdę polecam. To świetnie zrealizowany film, będący jednocześnie dziełem fanów dla fanów, co buduje wiarę w to, że fanowskie przedsięwzięcia mogą się udać.

Fabuła: 7/10
Bohaterowie: 6/10
Oprawa wizualna: 8/10
Oprawa dźwiękowa: 7/10
Exit mobile version