I oto nadszedł ten czas. Czas widowiskowego, emocjonującego i epickiego starcia, na które czekał cały świat. Bo któż nie miał ochoty zobaczyć pojedynku dwóch wielkich, kultowych potworów, walczących o status Tytana Alfa na jednym ekranie? Zwłaszcza, jeśli ktoś śledził ich wcześniejsze losy i był ciekaw, jak się one zakończą?
Rzecz właśnie w tym, że na film Godzilla vs. Kong czekali zarówno fani tzw. Monsterverse, jak i wielbiciele Godzilli, Konga bądź w ogóle kina typu „monster movies”. Jako miłośnik rzeczonego Monsterverse, od samego początku obserwowałem poczynania naszych nieustraszonych stworów. I tak, jak w 2014 miałem okazję zobaczyć w kinie otwierającą to uniwersum nową amerykańską Godzillę, tak z wielką radością i entuzjazmem poszedłem symbolicznie na jego grand finale. Czy spełniło ono moje oczekiwania?
Doskonały film o potworach
O fabule filmu nie trzeba i nie należy mówić za dużo. Najogólniej mówiąc, grupa naukowców postanawia zaprowadzić odizolowanego na Wyspie Czaszki Konga do tzw. Pustej Ziemi w celu pozyskania niezwykle potężnego źródła energii. Źródło to ma pomóc w powstrzymaniu Godzilli, który z niewiadomych przyczyn nagle obrócił się przeciwko ludzkości. W trakcie wyprawy okazuje się jednak, że za wszystkim stoją pewne siły, które doprowadzają do starcia obydwu Tytanów… Z jakim rezultatem?
Odpowiedź brzmi: piorunującym! Film zdecydowanie mnie usatysfakcjonował (chyba nie myśleliście, że zdradzę Wam, kto wygrał?). Powodów jest tak wiele, że aż sam nie wiem, od czego zacząć. Należy chyba wyjść od faktu, że wreszcie otrzymaliśmy obraz, w którym to rzeczywiście potwory znajdują się w centrum, a ludzie, choć nie są zbędni i nie są postaciami papierowymi, zdają się być tylko pomostem pomiędzy wątkami tytułowych monstrów. Mamy tu do czynienia z idealnym balansem pomiędzy obiema grupami, co nie do końca udało się we wcześniejszych odsłonach serii. Reżyser Adam Wingard oraz scenarzyści Eric Pearson i Max Borenstein umiejętnie wyważyli sceny z udziałem obydwóch typów bohaterów, dzięki czemu nie odczuwa się przesytu w przypadku żadnego z nich.
Mówiąc o złotym środku, nie można nie wspomnieć o scenariuszu, który, jak na monster movie, został zaskakująco dobrze rozpisany. Najbardziej intrygującym elementem opowiadanej historii jest to, poprowadzono ją dwutorowo. Każdemu z potworów towarzyszy grupa ludzi (swoiste „Team Kong” i „Team Godzilla”), którzy wspierają swojego ulubieńca, a choć, oczywiście, Tytani spotykają się i to dwa razy (w pewnym sensie nawet trzy), to ludzie ani na moment nie wchodzą sobie wzajemnie w drogę. Nie odnosi się przy tym wrażenia „zgrzytu”, a wręcz przeciwnie: całość jest spójna i nie pozostawia niedosytu, mogącego wiązać się np. z niedokończeniem którejś z historii. Ten zabieg nie tylko sprawdza się pod kątem budowania napięcia (wierzcie mi – ten film naprawdę wciąga), ale też umożliwia nieco głębsze poznanie i, co ważniejsze, utożsamienie się z bohaterami, co być może wpływa na to, której drużynie będzie się kibicować.
Rzecz jasna, dopingowanie dotyczy w głównej mierze tytanicznych protagonistów produkcji. A i ten aspekt stanowi jeszcze jedną płaszczyznę, na której dostrzec można równowagę. Film nie sugeruje bowiem, którą stronę mamy obrać. Wybór pozostawiony jest widzowi, który będzie kibicował określonemu stworowi zgodnie ze swoimi preferencjami bądź sympatiami. Warto dodać, że reżyser wspomniał kiedyś, że, w odróżnieniu od kultowego King Kong vs. Godzilla z 1962 roku, tym razem będzie nam dane ujrzeć bezdyskusyjnego zwycięzcę. I rzeczywiście – ze starcia wychodzi górą tylko jeden kolos (jak już wspomniałem, nie mogę Wam zdradzić, który, chociaż, och… tak bardzo mnie korci!), lecz mimo to obu jak najbardziej oddana jest sprawiedliwość. Tytułowa walka jest znakomicie napisana, a wynik jak najbardziej logiczny i uzasadniony. W tym miejscu zasieję jednak nutkę tajemnicy, bo, po prawdzie… każdy z potworów odnosi w filmie pewne zwycięstwo.
Źródło: rollingstones.com
Potwory, które czują, ludzie, którzy nie przeszkadzają
Protagonistów Monsterverse od zawsze stanowiły właśnie potwory (nazywane od Godzilli: Króla Potworów „Tytanami”). To wokół nich zbudowana zostła cała historia i to ich losy, w gruncie rzeczy, były najważniejsze. Mało tego, tworzono je tak, by widz odbierał je niczym postacie ludzkie.
Nie inaczej sprawa ma się w przypadku tej produkcji. Sądzę, że nie będzie spoilerem, jeśli zdradzę, że jej głównym bohaterem jest Kong (co, wbrew pozorom, wcale nie determinuje niczego). Jest to w zupełności zasadne, ponieważ poświęcono mu w uniwersum mniej czasu – o Godzilli mogliśmy zobaczyć aż dwa filmy, natomiast o Kongu raptem jeden i w dodatku z czasów, kiedy był on jeszcze młodym, niewyrośniętym osobnikiem (Kong: Wyspa Czaszki). Tutaj, pomimo obecności wielkiego jaszczura, gra pierwsze skrzypce. Nie tylko dostrzegamy jego zmianę fizyczną, tj. widzimy go jako znacznie starszego, sponiewieranego już nieco przez życie władcę wyspy, ale też możemy wniknąć w jego psychikę i sferę emocjonalną. I, wierzcie mi, te emocje naprawdę się czuje. Mimo subiektywnej sympatii, jaką darzę Gojirę (c’mon, koleś pokonał oba MUTO i Ghidorę, więc o czym my mówimy?), współdzieliłem z olbrzymim gorylem jego radość, smutek, ból i gniew. Kong wydaje się tu niesamowicie ludzki, co z całą pewnością pozwala lepiej go zrozumieć i po prostu polubić. Nawet, jak widać, najbardziej zatwardziałym fanom Jaszczura.
Godzilla z kolei jest tym razem nieco na uboczu – nie śledzimy jego poczynań w taki sposób, jak do tej pory, przez co przez pewien czas nie znamy także jego motywacji. Ta atmosfera tajemniczości czyni wszakże jego postać jeszcze bardziej intrygującą, zwłaszcza, że z początku wydaje się być antagonistą produkcji (co również nie definiuje niczego). Ostatecznie trudy, przez które przechodzi, także wywołują współczucie, a i pewne spojrzenia lub reakcje nieco go uczłowieczają, dzięki czemu nadal nie traci się do niego sympatii. Koniec końców, oba potwory wydają się niejako równe sobie, wyrównana jest również ich walka. Przyznam szczerze, że w zasadzie nie kibicowałem żadnemu z nich – w moich oczach żaden nie był gorszy od drugiego i każdy zasługiwał na uznanie. Ponadto w trakcie seansu zdałem sobie sprawę, że niezależnie od tego, który by przegrał, wywołałoby to mój żal, co tylko podkreśla, jak dobrze skonstruowane są postacie obydwu monstrów.
Z drugiej strony, mamy także postacie ludzkie. I one również, o dziwo, nie zawodzą. Przede wszystkim, w fabułę nie zostały wplecione żadne „dramy”, takie, jak chociażby wątek rozbitej rodziny w Godzilli: Królu Potworów, jednogłośnie uznany za jeden z najgorszych punktów filmu. Owszem, ludzcy bohaterowie nie należą może do bardzo złożonych, ale nie są też płascy. O niemal każdym z nich czegoś się dowiadujemy, czy to o ich problemach, przeszłości, czy relacji z kimś, niemniej każdy ma do zaoferowania coś, co na swój sposób go wyróżnia.
Wyjątkiem jest tutaj Madison Russell (w tej roli Millie Bobby Brown), którą mieliśmy okazję poznać już w drugim filmie o Godzilli. Tutaj widzimy zmiany, jakie zaszły w niej od starcia z Ghidorą – dziewczyna dojrzała i, w przeciwieństwie do poprzedniego obrazu, jest osobą samodzielnie podejmującą kluczowe decyzje. To z jej inicjatywy drużyna, w skład której wchodzą jeszcze jej przyjaciel Josh Valentine (Julian Dennison) oraz prowadzący podcasty o teoriach spiskowych Bernie Hayes (Brian Tyree Henry), wyrusza na wyprawę, której celem jest zrozumienie, dlaczego Godzilla zwrócił się przeciwko ludziom. Konga z kolei wspiera grupa składająca się z antropolingwistki dr Ilene Andrews (Rebecca Hall), geologa i kartografa dr. Nathana Linda (Alexander Skarsgård) oraz głuchoniemej dziewczynki o imieniu Jia (Kaylee Hottle). Ta ostatnia zasługuje na szczególną uwagę, gdyż jest to prawdopodobnie jedna z najlepiej napisanych postaci ludzkich w całym Monsterverse i perełka wśród takowych w Godzilla vs. Kong. Potrafiąca porozumieć się z Kongiem adoptowana córka dr Andrews wytworzyła z nim niezwykłą więź, zażyłość, pozwalającą jej na niego wpłynąć. To ona stanowi most pomiędzy wielką małpą a ludźmi. Ta osobliwa relacja zostaje wyjaśniona, choć tylko częściowo, co pozostawia pole do domysłów i czyni ją jeszcze bardziej intrygującą. Wyjątkowość Jii polega nie tylko na jej wrodzonej wadzie, ale także na sposobie, w jaki odbiera ona świat. Kilkakrotnie możemy się w nią „wcielić” – wówczas przekonujemy się, że interpretuje ona świat poprzez impulsy, wyczuwane jedynie przez nią, co pozwala jej odkrywać rzeczy niedostępne dla innych. Nie sposób odmówić jej również wiarygodności. Kaylee Hottle, która w rzeczywistości także jest głuchoniema, wkłada w odgrywaną bohaterkę serce i duszę, przez co bez cienia zawahania jesteśmy w stanie uwierzyć w każdy jej uśmiech i łzę.
Oczywiście są też postaci zaniedbane. Należą do nich m.in. Walter Simmons (Demián Bichir), prezes pojawiającego się w filmie Apex Cybernetics i CTO firmy Ren Serizawa (Shun Oguri). Obydwaj odgrywają w filmie dość istotną rolę i wydają się nader interesującymi jegomościami, kierującymi się niejednoznacznymi pobudkami, a mimo to wiemy o nich za mało, by przejąć się ich losem. Postać Marka Russella (Kyle Chandler), ojca Madison, jest z kolei praktycznie bezużyteczna. W filmie umieszczono go tylko po to, by pokazać, jak bardzo zacieśniły się więzi między nim a córką, lecz nie ma on kompletnie wpływu na fabułę produkcji. No ale cóż – najwyraźniej nie można mieć wszystkiego.
Źródło: empireonline.com
Finał nieidealny
Skoro już o tym mowa, Godzilla vs. Kong nie jest pozbawiony wad. Jak na kulminację uniwersum to film dość przewidywalny. Główna oś fabularna biegnie w całkiem oczywisty sposób i jeszcze w trakcie seansu możemy wywnioskować, jak to wszystko się zakończy (mimo nieoczywistej w swoim przebiegu walki potworów). Tu i ówdzie możemy natknąć się też na pewne głupotki, np. Godzilla wyłaniający się z wody dokładnie w miejscu, gdzie znajduje się most z mnóstwem samochodów, akurat, by móc go zniszczyć (ta, jasne…) albo na momenty zupełnie niepotrzebne, takie jak… śmiejący się Godzilla (serio?) lub pojedyncze, nieco efekciarskie ujęcia z poszczególnymi stworami, bez których obraz nijak nie straciłby na swojej widowiskowości. Na początku seansu zabrakło mi też szerszego tła konfliktu między „Gojim” a Kongiem. Niby jest mowa o prastarej wojnie między ich rasami i o tym, że obydwaj są Tytanami Alfa, więc automatycznie na świecie nie ma miejsca dla jednego i drugiego jednocześnie, a jednak nie dowiadujemy się, co tak naprawdę do tej wojny doprowadziło. Brak tej genezy sprawia, że konflikt wydaje się pojawiać znikąd i w efekcie nie czuje się w aż tak dużym stopniu, że historia przedstawiona w całym Monsterverse zmierzała właśnie do tego punktu.
Źródło: hollywoodreporter.com
Kulminacja godna Monsterverse
Czy jednak powyższe mankamenty w istocie wpływają na czerpanie przyjemności z seansu? Ani trochę! Na każdy z nich można albo przymknąć oko, albo go usprawiedliwić. Niewyjaśnienie przyczyn wojny Tytanów przestaje bowiem mieć jakiekolwiek znaczenie wraz z biegiem akcji i wzrostem napięcia. Pierwsza jest na tyle wartka, a drugie na tyle umiejętnie budowane, że film pochłania w pełni uwagę widza, który nie zastanawia się już później nad poszczególnymi aspektami i po prostu czeka z niecierpliwością na dalszy rozwój wypadków. Poza sprawną reżyserią, obraz zachwyca również niezwykle klimatyczną muzyką i ogólną oprawą audiowizualną (główne pole bitwy, Hong Kong, to prawdziwy wizualny majstersztyk). Gra aktorska także stoi na wysokim poziomie. Wiara głównych bohaterów w słuszność motywacji obydwu potworów wydaje się autentyczna, a reszta postaci potrafi wzbudzić bądź to zaintrygowanie, bądź to niechęć (jak chociażby grana przez Eizę González zołzowata Maia, córka Waltera Simmonsa). Wreszcie, co pewien czas zostajemy uraczeni różnego rodzaju smaczkami – pojawią się nawiązania do różnych filmów o Godzilli i Kongu (w tym jedno bardzo, bardzo charakterystyczne odwołanie do pierwowzoru z 1962 roku), łącznie z poprzednimi odsłonami Monsterverse, przez co produkcja staje się jednym wielkim hołdem dla dziedzictwa tych ikon popkultury. Czego więcej chcieć zatem od kulminacji godnej uniwersum o wielkich monstrach? Pozostaje jedynie wyczekiwać kontynuacji. A mam nadzieję, że takowa kiedyś powstanie.
Za możliwość obejrzenia filmu Godzilla vs Kong dziękujemy sieci kin Cinema City!
Nasza ocena: 8,7/10
Wyczekiwane i jak najbardziej satysfakcjonujące zwieńczenie historii o batalii wielkich potworów, w którym ścierają się dwa, pretendujące do miana Tytana Alfa. Starciu towarzyszą ciekawi, lecz nienachalni ludzcy bohaterowie, doskonała oprawa wizualna i dźwiękowa, a sprawna reżyseria powoduje, że obraz trzyma w napięciu do samego końca.Fabuła: 7/10
Bohaterowie: 8/10
Oprawa wizualna: 10/10
Oprawa dźwiękowa: 10/10