Za tą animacją stoją Mike Rianda, znany z serialu Wodogrzmoty Małe, scenarzysta Jeff Rowe, a także Phil Lord i Christopher Miller, producenci odpowiedzialni za serię Klopsiki i inne zjawiska pogodowe oraz kultowy już film Spider-Man: Uniwersum, w którym zapoczątkowali nowy nurt w pełnometrażowej animacji. Takie połączenie wróżyło świetny efekt. Ale czy tak właśnie wyszło?
Poznajcie Mitchellów, najgorszą rodzinę w historii
Katie Mitchell, nieco odmienna od rówieśników dziewczyna z pasją do tworzenia zwariowanych filmów, dostaje się na wymarzoną uczelnię. Nie może doczekać się wyprowadzki z domu rodzinnego i zmiany środowiska. Jak większość młodych ludzi w tym wieku, Katie nie może dogadać się z rodzicami. W szczególności trudno jej znaleźć wspólny język ze swoim rozmiłowanym w przyrodzie ojcem Rickiem, który nie potrafi odnaleźć się w świecie nowoczesnej technologii i mediów społecznościowych. I to właśnie Rick wpada na pomysł, by najstarszą latorośl odwieźć na uniwersytet. Mitchellowie – Rick, Katie, mama Linda i młodszy brat Aaron – pakują się zatem do starego auta, zabierają swojego psa i rozpoczynają międzystanową podróż w stylu Clarka Griswolda. Zostaje ona jednak przerwana przez bunt maszyn i to od rodziny Mitchellów zależy los świata i uzależnionych od Wi-Fi obywateli.
Już z samego opisu widać, że twórcy zdecydowali się na dosyć ograny motyw międzypokoleniowego niezrozumienia. Domyślamy się, jak mniej więcej będzie przebiegać droga do znalezienia wspólnego języka, który Rick i Katie utracili lata temu. Możemy właściwie przewidzieć to, że w kolejnych aktach utracone zostanie czyjeś zaufanie, ktoś straci nadzieję, a potem stanie na wysokości zadania dzięki rodzinnemu wsparciu. Ale wszystkie te momenty są potrzebne, by opowiedzieć w pełni satysfakcjonującą historię Mitchellów jako przede wszystkim rodziny, a potem zbawców świata. Na obronę twórców, jak i samego filmu, powiem jednak, że znajdziemy tu kilka fabularnych niespodzianek. Do tego Mitchellowie kontra maszyny to wyśmienita wizualna uczta, ale o tym później.
Utracona więź między rodzicami i dziećmi oraz jej odbudowywanie to główne wątki tego filmu. Jak bywa jednak w kryzysowych sytuacjach, a nie ukrywajmy, roboapokalipsa taka jest, więź ta zostaje uratowana i staje się sposobem na rozjechanie armii nowoczesnych robotów. Finalnie twórcom udaje się pokazać, że Rick i Katie, a wraz z nimi dwie różne części społeczeństwa ostatecznie mogą ze sobą współistnieć, zamiast próbować coś w sobie na siłę zmieniać.
Źródło: Netflix
Podczas seansu z radością stwierdziłam, że żaden z przedstawionych w tym filmie żartów, czy gagów nie jest niepotrzebnie przeciągnięty. Puenta każdego z nich wypada w idealnym momencie, a do tego nie są to żarty okrutne czy złośliwe. Podoba mi się nieco przerysowany sposób, w jaki pokazane jest nieobeznanie Ricka z nową technologią, matczyna troska Lindy o wszystkie swoje dzieciaki czy obsesja najmłodszego Mitchella na punkcie dinozaurów. Jednocześnie w całym tym festiwalu żartów i gagów z udziałem mopsa, legionu zabawek Furby, robotów i zdezelowanego auta przemykają wyjątkowo subtelne i dobrze napisane dialogi czy scenki, które pozwalają nam bliżej poznać bohaterów.
Witajcie, ludzie! Jak możemy was zniewolić?
Główna obsada to kilka znanych komediowych nazwisk. Abbi Jacobson, znana z serialu Rozczarowani, to przekonująca główna bohaterka, która stoi na początku nowej drogi. Danny McBride pokazuje swoją bardziej szczerą i subtelną stronę dzięki roli Ricka, Maya Rudolph jest świetna jako Linda, ale najlepszą robotę wykonuje tutaj Olivia Colman, czyli czarny charakter tej produkcji. To, co robi z rolą sztucznej inteligencji PAL to jakiś aktorski kosmos! Jest to pewne wyzwanie: przekazać tylko głosem, jak telefoniczna aplikacja, mająca być ucieleśnieniem terminu user friendly, staje się wrogiem ludzkości.
Źródło: Netflix
Zresztą sposób, w jaki Mike Rianda i Jeff Lowe piszą wszystkie roboty jest zabawny. Według pierwotnego planu twórcy, doktora Marca Bowmana (w którego wciela się Eric Andre), miały one być kolejnym krokiem w ułatwianiu i uprzyjemnianiu życia ludziom, personalnymi asystentami. Dlatego roboty mówią przesadnie jowialnym i przyjaznym tonem nawet podczas wyłapywania ostatnich ocalałych ludzi i przygotowywania ich do wystrzelenia w kosmos. Przy tej niezliczonej armii robotów pojawia się wątek dwóch egzemplarzy, które zyskują własną osobowość i sprzeciwiają się woli PAL. I wtedy właśnie oprogramowanie „Hello, my human friend, how may I help you?” pasuje idealnie!
Mitchellowie i świnia, pies lub bochenek chleba
Film od samego początku tworzony był z myślą o seansach kinowych, jednak przyszedł 2020 rok i świat praktycznie się wyłączył, więc Mitchellowie powędrowali na streaming, jak zresztą spora część filmów z tamtego roku. Normalnie można by narzekać, że film traci rozmach i nie da się go odbierać tak, jak na wielkim ekranie. Jednak dostajemy tak bogatą wizualną ucztę, że nawet podczas domowego seansu bawimy się świetnie.
Źródło: Netflix
Mitchellowie kontra maszyny to połączenie animacji komputerowej i tradycyjnej kreski. Ta druga forma jest sprawnie wkomponowana w CGI, bo postacie wyglądają jak naszkicowane. Dodatkowym rysunkowym akcentem są animacje, podpisy i karykatury, które są odzwierciedleniem twórczości Katie, bo to głównie z jej perspektywy śledzimy wydarzenia filmu. Drobne rysunkowe postacie przemykają przez ekran w bardziej dynamicznych sekwencjach, ale nie pojawiają się w spokojniejszych momentach, które mają opierać się tylko na dramaturgii i dialogach. Dzięki temu film zachowuje odpowiednią równowagę warstwy wizualnej.
Źródło: Netflix
Pochwalić warto design postaci i świata. Nie są to projekty przerysowane, ale jeżeli popatrzymy na cień czy obrys, to łatwo będziemy mogli rozpoznać każdego z bohaterów. Rick i Linda wyglądają jak rodzice, ale nie są jednocześnie karykaturami, a Katie ma swój niepowtarzalny styl młodej artystki. Mitchellowie kontrastują z nowoczesnym i minimalistycznym designem robotów oraz całej siedziby Laboratorium PAL, gdzie dominują neonowe światła i przytłaczająca wręcz ilość gładkich jak tafla szkła białych powierzchni. Myślę też, że nie bez powodu najbardziej kryzysowy moment dla Mitchellów rozgrywa się właśnie w samym środku tego chłodnego i bezosobowego miejsca, a w momencie triumfu unoszą się oni ponad to wszystko i szybują wśród chmur i świetnie wkomponowanej serii animowanych wstawek w oryginalnym stylu Katie.
Czy Mitchellowie są spoko?
Co tu dużo mówić, Mitchellowie kontra maszyny to naprawdę porządny kawałek rozrywki. Film prezentuje się świetnie, unikatowy styl animacji ciekawi i przyciąga uwagę niemal w każdej scenie. Historia ratowania świata – mimo tych kilku dobrze nam znanych motywów – opowiedziana jest sprawnie, nie nudzi, a żarty nie są przeciągnięte. Obsada radzi sobie świetnie z materiałem, jaki zaserwowali im Mike Rianda i Jeff Rowe.
Źródło: Netflix
Możliwość oglądania filmu na Netflixie, w każdej wersji językowej, na poprawę humoru czy dla jakiegoś motywu, który rozkłada na łopatki (dla mnie to zdecydowanie Linda w mamabear mode) to przyjemna opcja. Jeżeli jednak przy restartowaniu świata po minionym roku, Mitchellowie kontra maszyny trafi kiedyś do kin – na regularne seanse, na jakiś festiwal czy z jakiejkolwiek innej okazji – powinniśmy wszyscy zobaczyć go jeszcze raz, tym razem na dużym ekranie.