Stany Zjednoczone u progu rozwoju to temat chętnie podejmowany przez zachodnich twórców horrorów w ostatnich latach. Teraz doczekał się kolejnego, całkiem udanego reprezentanta.
Koniec XIX wieku. Widok roztaczający się z okien domu Lizzy i Isaaca Macklinów to – jak okiem sięgnąć – niekończące się pola. Młode małżeństwo to jedni z pionierów, podejmujących trud osiedlenia się na jeszcze niezamieszkanych terenach USA. Ciężka praca, nieustanna samotność i jeden dramat z przeszłości kładą się jednak cieniem na początkową sielankę i marzenie o zbudowaniu nowej przyszłości. Na domiar złego, odizolowana od cywilizacji Lizzy z wolna zaczyna uświadamiać sobie obecność czegoś jeszcze – złowieszczego, opadającego na nią niczym całun, a czasem przynoszonego przez gwałtowne podmuchy wiatru. Wyruszający na wielodniowe wyprawy mąż nie daje wiary w relacje kobiety, a kiedy do ledwie rysującego się na horyzoncie drugiego domu w okolicy wreszcie wprowadza się inna, najwyraźniej ukrywająca jakiś niepokojący sekret para, kobieta nabiera jedynie przeświadczenia, że wkrótce wydarzy się coś przerażającego.
Źródło: hollywoodreporter.com
Slow burn na dzikim zachodzie
Ubrany w szaty westernu i przyozdobiony paranormalnymi elementami na wzór The Witch, nieubłaganie narastający nastrój paranoi i wzajemnego braku zaufania to jeden z najsilniejszych punktów filmu. Narracja jest prowadzona powoli i skupia się na ewoluującej relacji bohaterów. Gdy do głosu zaczynają dochodzić niewytłumaczalne i coraz to bardziej niepokojące wypadki, obserwujemy zderzenie ich postaw: tej racjonalnej i innej, dopuszczającej możliwość istnienia czegoś nienazwanego. Konflikty, z początku subtelne niczym rumień na skórze zwiastujący pojawienie się infekcji, w końcu muszą przerodzić się w otwarte, mające się nigdy nie zabliźnić się rany.
Postawienie na eksplorację psychologicznych aspektów postaci jest strzałem w dziesiątkę dla wszystkich miłośników filmowych slow-burnów, a rolę napędzających akcję momentów, paradoksalnie przejmują, nadające odpowiedni kontekst całości, retrospekcje. Odkrywamy je kawałek po kawałku, uświadamiając sobie ukryte za maską pozornego spokoju tragedie, które mimo upływu czasu, nie dają o sobie zapomnieć. Demony Prerii śmiało podejmują również wątek macierzyństwa, małżeńskiej niewierności i bólu po stracie, opowiadając je z perspektywy skazanej na izolację i własne domysły, co do natury wydarzeń kobiety. Czy to dużo do udźwignięcia? Jak na niecałe półtorej godziny seansu wydaje się, że tak, ale scenariusz Teresy Sutherland w większości wypadków radzi sobie na tym polu zwycięsko.
Źródło: bloody-disgusting.com
Z nadzieją na przyszłość
Przydługie, zapraszające widza do wędrówki w objęcia mroku, ujęcia, złowieszcza ścieżka dźwiękowa i oszczędne, trafione w punkt występy aktorów stawiają Demony prerii ponad większością niezależnych produkcji. Solą w oku reżyserskiego pełnometrażowego debiutu Emmy Tammi, wcześniej zajmującej się telewizyjnymi dokumentami i produkcją filmową, są jedynie te momenty, w których dochodzi do eskalacji. Subtelne budowanie klimatu ustępuje wtedy miejsca klasycznym dla gatunku jump-scare’om, a sferę domysłów i niepewności zastępuje nazbyt oczywista dosłowność.
Mimo to trudno nie określić pierwszego romansu reżyserki z filmem fabularnym, jak co najmniej obiecującego. Demony Prerii zdecydowanie chętniej operują obrazem niż słowem, malując widzowi wizję złożoności ludzkich motywacji w obliczu wydarzeń poddawanych jedynie indywidualnej interpretacji. Ten rodzaj reżyserskiego wyczucia nakazuje wypatrywać kolejnych filmów Tammi z niecierpliwością.
Nasza ocena: 7/10
Klimatyczny, z wolna rozkręcający się horror. Jeśli Emmy Tammi utrzyma podobny poziom, to ja już chcę zobaczyć jej kolejny film.Fabuła: 7/10
Bohaterowie: 7/10
Oprawa wizualna: 7/10
Oprawa dźwiękowa: 7/10