Choć z przyjemnością obejrzałam każdy odcinek, co jakiś czas ściągałam jednak różowe okulary. Outlander zachwyca zdjęciami na tyle, by Szkotka mieszkająca we mnie zaczęła wzdychać tęsknie do tych pięknych, zielonych wzgórz – i do Szkotów, rzecz jasna.
Podróże przez kamienie okazują się wynalazkiem wielokrotnego użytku. Małżeństwa trwają i są zawierane – jedno z nich jest tak nie na miejscu, że tylko dobre i mocne wino mogłoby przekonać widza do zasadności takiego zabiegu. Od pierwszego sezonu wiemy przecież, jak bardzo niestabilne są wariatki. I jak trudne są relacje bez miłości. Ujmujące jednak jest jedno: poświęcenie dla potomstwa.
Co za dużo, to niezdrowo
Na pochwałę zasługuje też wątek walki o pozycję kobiet i mniejszości etnicznych w latach 60’, zwłaszcza w sektorze kształcenia wyższego, lecz poświęcono mu zbyt mało uwagi. Skupienie się na tragedii rozdzielonych kochanków przesłoniło całkiem to, co miało większy potencjał. Oczywiście, że Outlander to dwa w jednym: dramat i romans – właśnie dlatego zdobył tyle fanek. Lecz za ten swój bogaty rys historyczny i odwagę w podejmowaniu trudnych etycznie tematów zyskał jeszcze więcej fanek– i fanów, którzy docenili inne, mniej romantyczne walory.
Radujmy się
Historia ma wiele zwrotów akcji, dzieje się w różnych miejscach, przez co nie sposób się nudzić. Po odsunięciu na bok sceptycyzmu co do częstych przypadków i nagłych ocaleń, pozostaje czysta radość z sensacyjnego, przygodowego kina. Nietrudno też jest się wczuć w emocje targające naszymi ulubieńcami – raz stworzona więź między widzem a postacią nie ginie przez naciągane pomysły twórców – taka to już prosta zależność. Bardzo doceniam także wprowadzenie starych bohaterów, którzy już dawno zapowiadali się na ciekawe, złe charaktery. Ukłony należą się tym, którzy wracają na ekran w obłąkańczym stylu.
Mama Africa
Jedno pozostaje niezmienne: mój zachwyt nad oprawą muzyczną. W momencie pojawienia się na mapie Fraserów Afryki, intro uległo bębnianym modyfikacjom. Ach, cóż to za radość dla uszu… i oczu, gdy można przenieść się do kolejnej kolebki magicznego folkloru i poznać trudne problemy tego świata, a także nowe postacie – bo trzeba przyznać, kreacje aktorskie to mocna strona całego serialu.
Dramat Fraserów to historia grubymi nićmi szyta, która przypomina podróż w 80 dni dookoła świata i Piratach z Karaibów. Zniknęła brutalność, od której odwracało się wzrok. Pojawiła się za to cecha, jakiej się tu nie spodziewałam: bohaterzy zaczęli być irytujący. Po tak długim czasie z Claire i Jamiem, a przy wprowadzeniu tylu nowych postaci, fabuła aż prosiła się o poświęcenie większej uwagi ekranowym świeżynkom. Pozostaję jednak fanką całej serii. Przymykam oko na dialogowe słodkości, którymi raczą się główni bohaterzy, i po prostu cieszę się, że dane mi było ponownie przenieść się do tego zwariowanego świata.
Mam podobne odczucia. Fajnie było się przenieść do tego świata ponownie, ale czegoś trochę brakowało.
Muszę przyznać, że czuję się zawiedziona tym sezonem. Tyle czekania i w sumie… na co? Na odcinki, które nie wciągają? Zachowania bohaterów, które nużą? Równie dobrze mogłoby nie być tego sezonu.
Zgadzam się w 100%!
Zrobiłam sobie maraton od pierwszego aż do końca trzeciego sezonu i tak jak wzruszały mnie Szkockie perypetie bohaterów w pierwszym i drugim sezonie – ich zaciętość, odwaga i bardzo realistyczne przedstawienie (już pomijając fakt podróży w czasie przy pomocy obelisków) i ta piękna, przez wielu śniona miłość…tak trzeci sezon od momentu, gdy Clair dowiedziała się, że jej mąż z przeszłości jest drukarzem w Edynburgu, aż do ostatniego odcinka był słaby, strasznie przewidywalny i pozbawiony wszystkich tych ciekawych elementów, które sprawiły, że ten serial rozkochał mnie w sobie. Naprawdę? Najwidoczniej Jamie na swój sposób przechodził kryzys wieku średniego i postanowił zdecydowanie obniżyć swoje loty biorąc sobie za drugą żonę Laoghaire, otwierając drukarnią, dzięki której mógł podburzać Szkotów do nie wiadomo czego (wątek rzucony od niechcenia, żeby tylko Jamie znów mógł przed kimś uciekać) i zająć się nielegalnym handlem alkoholami różnej maści.
Naprawdę przykro mi to mówić, ale w pewnym sensie żałuję, że ten serial nie skończył się po prostu śmiercią Czerwonego Jamiego pod Culloden , który przecież tak słodko rozpalał nasze kobiece wyobraźnie w pierwszych dwóch sezonach . Już wolałabym w ostatniej scenie zobaczyć rudą czuprynę w jego własnej krwi na polu bitwy i smutne wspominki Claire siedzącej w bujanym fotelu przy kominku z kieliszkiem wina w dłoni, niż oglądać wszystkie te wątki z drukarnią, Jamajką, drugą żoną i czarownicami uciekającymi ze stosu (no bo przecież nikt na pewno nie zauważył, że Geilis zamieniła się w jakąś staruszkę).
Innymi słowy… MASAKRA!