Site icon Ostatnia Tawerna

Dlaczego rzeczywistość to dla mnie o wiele za mało? Przypadek Maćka Kochanowskiego

Jakiś już czas temu, niedługo po tym jak rozpieprzył się Sowiecki Sojuz, a Polska Ludowa przeszła do czasów słusznie minionych, w mało przytulnym i jeszcze mniej funkcjonalnym szpitalu powiatowym, przyszedłem na ten bezwzględnie nienajlepszy ze światów.

Gdyby pewne rzeczy poszły ciut inaczej, Babcia wpadłaby na pomysł wzięcia do ręki ciut innych książek, a w mieszkaniu akurat nie było kablówki, tylko śnieżąca telewizja naziemna, wiele rzeczy mogłoby pójść zupełnie inaczej…

W Pacanowie kozy kują

Miałem to szczęście, że zanim jeszcze nauczyłem się składać literki w słowa, znajdowali się wokół mnie ludzie, którym się chciało poczytać zasmarkanemu gówniakowi bajki, żeby leżał spokojnie i nie darł japy. I w ten oto sposób zapoznałem się z Koziołkiem Matołkiem,  mało rozgarniętym, ale za to przesympatycznym, brodatym parzystokopytnym, który przemierzył świat wzdłuż i wszerz, w poszukiwaniu Pacanowa, gdzie kozy kują. Fenomen tej bajki jest niebywały, bo minęło już grubo ponad dwie dekady, a na wspomnienie przygód Koziołka nadal pojawia się u mnie uśmieszek pod wąsem. I nawet teraz, po latach, nadal chętnie poszedłbym w jego ślady, wziął tobołek na plecy i ruszył w świat. Z okresu pieluch i śliniaczków niezatarty ślad w pamięci zostawiły u mnie także Król Lew (jedyny film w ogóle, na którym każdy facet ma prawo płakać!) i Przygód Kilka Wróbla Ćwirka.  Tą książkę, z masą pięknych ilustracji, nawet gdzieś chyba jeszcze mam!

Wszyscy ręce w górę, leci Genki-Dama

Kablówka była w drugiej połowie lat 90 nadal nie tak oczywistym i nie tak powszechnie dostępnym wynalazkiem, przynajmniej na dalekim wschodzie i głębokim południu Polski. Dzięki sporej ilości farta, mogłem sobie w wolnym czasie (czyli prawie zawsze) siedzieć przez starym Thomsonem i patrzeć na Dextera, Hojraka czy Toma i Jerrego (przeplatanych oczywiście Spidermanem, Batmanem i innymi –manami). Ale wszystko to, moi drodzy, było niczym, wobec genialnej, fascynującej, porywającej, jedynej i nie porównywalnej produkcji japońskiej emitowanej na germańskim RTL-u 7. Dragon Ball, Panie i Panowie, to była jedna z tych rzeczy, bez których dzieciństwo byłoby o wiele uboższe. Ostatnią próbę puszczenia Kamehama podjąłem gdzieś na studiach, czyli chwilę mi zajęło zanim się zniechęciłem. W żadną z postaci nie byłem tak zapatrzony jak w Vegetę. Duma, majestat, pewność siebie. Pogarda dla miałkości. Dążenie do celu. Pomimo tego, że Goku miał sporo mocniejszego sierpa, to Vegeta był zawsze dla mnie numerem 1.

Po nocach i bez umiaru

Gdzieś w podstawówce, zaczęła się mania czytania. Czytałem w sumie wszystko co mi w ręce wpadło, bo dostęp do tego, czego bym sobie akurat życzył, był jeszcze wówczas dość ograniczony. Pewnego zimowego dnia, w worku z prezentami od Mikołaja, mym spragnionym literek oczom ukazał się Święty Graal. Trzy tomy Władcy Pierścieni. To było przeżycie wręcz mistyczne. Doskonała fabuła, barwne postaci, fenomenalne opisy świata przedstawionego, dziwne języki i nazwy, no i przede wszystkim liczba stron. Po ostatniej stronie Powrotu Króla było mi tak przeraźliwie smutno, że to już koniec, że sam nie wiem jak to wyrazić.  Ale na szczęście Mistrz Tolkien napisał sporo innych dzieł, nie mniej wybitnych, dzięki czemu miałem czym zaspokajać swój niedosyt. W tamtym okresie życia, czyli gdzieś w wieku 11-16, na piedestale stali u mnie Tolkien, Sienkiewicz i Verne. Życzyłbym sobie, żeby współczesna młodzież również sięgała po takich wirtuozów, niezastąpiona siłownia dla umysłu.

Na szczęście nie Tibia

Za czasów gimbazy, kiedy w zasadzie poza treningami i podstawowymi obowiązkami nic nie zaprzątało głowy, można było w to i owo sobie pomaniaczyć na pececie. Ze względu na gówniany Internet, ominęła mnie szerokim łukiem powszechna ekscytacja Tibią. Za co po latach jestem losowi wdzięczny. I tak dziesiątki godzin przeminęły na walkach o Lordaeron i Kalimdor w Warcrafcie III, biciu demonów po kaskach w Diablo II, czy lataniu po Górniczej Dolinie w Gothicu I i II. Niezaprzeczalnie jednak jeżeli chodzi o gry komputerowe, moim sercem zawładnął Morrowind. Gdybym znał swoją okolicę choć w połowie tak dobrze jak prowincję Morrowind, mógłbym nocą przy księżycu grzyby zbierać, bo doskonale bym wiedział gdzie jakie rosną. Jak na tamte, technologicznie zamierzchłe już czasy, fabuła, grafika i mechanika tej gry były dla mnie tak niesamowite, że z pełnym przekonaniem twierdziłem, że ludzkość nic lepszego już nie stworzy. Ale stworzyła, na przykład Skyrim, który też pochłonął sporo mojego życia.

Polska fantastyka

Ogólniak przyniósł nowe środowisko, nowe znajomości…i nowe tytuły. Dziwny to był okres, bo dzieła antyczne przeplatałem cyklem o Inkwizytorze, poezję Kochanowskiego historiami o Jakubie Wędrowyczu, i tylko Jacek Komuda pasował do otoczenia, bo jego powieści z czasów Polski szlacheckiej ciekawiły mnie tak dalece, że poświęciłem im swoją maturę z języka polskiego. Piekara, Pilipiuk i Komuda, tych trzech panów bardzo wydatnie wpłynęło na moją świadomość i wyobraźnię. A potem do tego zacnego grona dołączył Andrzej Sapkowski. I o ile sagę o Wieśku czytało mi się łatwo, szybko i przyjemnie (do najmocniejszych punktów osobiście zaliczam dialogi i obraz społeczeństwa), to dużo wyżej stawiam trylogię husycką. Co tu dużo mówić, Reynevan von Bielau to był gość. Aczkolwiek po kilku latach, całe tło historyczne przedstawione w trylogii wymaga jednak odświeżenia. Co prawda „świat nie zginął i nie spłonął […] ale i tak było wesoło”.

Hail earl Ragnar!

Szczerze powiedziawszy, nigdy nie miałem nabożeństwa do kinematografii. Film raz w czas, z serialami też nie bardzo było mi po drodze (może w sumie z pięć-sześć produkcji odcinkowych udało mi się przyswoić za żywota). Ale jeden z nich nie dość że wywarł na mnie bardzo duże wrażenie, to dał mi sporo do myślenia, co okazało się brzemienne w skutki. Wikingowie oraz postać Ragnara Lothbroka.  Sama produkcja jest zrobiona bardzo dobrze. Piękne kostiumy, zjawiskowe miejsca, wyśmienity dobór aktorów do ról. Abstrahując jednak od aspektów wizualnych, nie mogła umknął mojej (i zapewne Waszej) uwadze, metamorfoza głównego bohatera. Aspekt religijny ma kluczowe znaczenie dla wszystkich przedstawionych postaci, wydaje się, że jeszcze większe dla Ragnara. Jednakże ten jest dużo bardziej ciekawy świata od innych, do tego stopnia, że „bluźni” przeciw swoim bogom, a w końcu przyjmuje chrzest (choć to akurat dla osiągnięcia innego celu). Po czym wieziony na śmierć wypowiada takie słowa:

„I don’t believe in the gods’ existence.

Man is the master of his own fate, not the gods.

The gods are man’s creation, to give answers

that they are too afraid to give themselves.”

I muszę przyznać, że kupiłem to w całości i bez zastrzeżeń. Przypuszczam, że coś gdzieś nad nami jest i szczerze wątpię, że gatunek ludzki to jest max na co stać wszechświat (a jeżeli to faktycznie jest max, to totalnie nie jestem pod wrażeniem). Tak więc postanowiłem sobie wybrać swój zabobon i bawić się z nim dobrze, ale jednocześnie mocno trzymać wodze swojego życia i liczyć raczej na własne umiejętności i determinację, niż pięć zdrowasiek czy całopalną ofiarę z trzech kur i wieprzka. Bo jeżeli można dorobić sobie jakąś ideologię, żeby świat był choć trochę mniej banalny, to fajnie by było, żeby ta ideologia była ciekawa, miała wypasionych bohaterów, w miarę racjonalny system etyczny i nie wchodziła innym w tyłek.

Exit mobile version