Geoff Johns i Gary Frank są znani przede wszystkim z komiksów superbohaterskich. W końcu jednak postawili na własny projekt, który podchodzi odmiennie do tej oklepanej tematyki. Czy robot Junkyard z czasów wojny w Wietnamie okaże się ciekawszym bohaterem od postapokaliptycznego Geigera?
Geiger był ciekawym komiksem postapo, który jednak niczym szczególnym się nie wyróżniał. W Junkyard Joe zmieniamy kompletnie scenerię. Akcja dzieje się podczas wojny w Wietnamie, a także w czasach nam współczesnych. Ponadto ten komiks jest mieszanką obyczajowej opowieści z typowym kinem wojennym/sensacyjnym. Otóż główny bohater Muddy podczas walk w Wietnamie natknął się na tytułowego robota, który ocalił mu życie. To zdarzenie zainspirowało go do stworzenia komiksu o mechanicznym żołnierzu i absurdalnych wojskowych standardach. I po wielu latach niespodziewanie Junkyard Joe staje na progu jego domu. Od pierwszego rozdziału chłonąłem ten komiks z wielką przyjemnością. Głównie z powodu relacji łączących żołnierzy z robotem. Geoff Johns i Gary Frank niezwykle sprawnie odsłonili… ludzki pierwiastek w maszynie. Choć Joe się nie odzywa, to jednak jego nieznaczne gesty, powodują, że zaczynasz wierzyć we więź łączącą człowieka i maszynę. I to jest według mnie w tym komiksie najpiękniejsze i najbardziej poruszające. Polubiłem Joego w sumie od pierwszego kadru, więc z tym większym żalem po drugim rozdziale zrozumiałem, że jest drugi równorzędny wątek dotyczący pewnej rodziny po przejściach. Niestety ich problemy, relacje i zachowanie przypominają mi dowolny film familijny, jakich sporo obejrzałem. I cały ten wątek zaczął mnie bardzo szybko nużyć. Sam Munn i jego dzieci są strasznie nudnymi i sztampowymi postaciami. Po czwartym rozdziale już wiedziałem, mniej więcej, w jaką stronę musi zmierzać fabuła, więc niestety zasiadałem do czytania bez wypieków na twarzy, licząc tylko w duchu, aby twórcy zakończyli tę historię inaczej. Niestety według mnie twórcy poszli na łatwiznę i z genialnego pomysłu wyjściowego wyszedł przeciętniak. Dodajmy do tego jeszcze fatalnego antagonistę i tym sposobem z pewnej ósemki po pierwszym rozdziale na koniec jest słaba szóstka.
Pod względem graficznym Junkyard Joe jest równie dobry, jak Geiger. Jeśli komuś przypadł do gustu styl z pierwszego tomu poświęconemu Bezimiennym, to na pewno z wielką przyjemnością będzie przyglądał się każdemu kadrowi w tej pozycji. Najbardziej ujęło mnie to, że Geoff Johns i Gary Frank potrafili przez nieruchoma maskę Joego przekazać emocje, pokazać, że ta maszyna w istocie czuje, myśli, a nawet cierpi! Poza tym zaskoczył mnie dodatek załączony na końcu tomu, w postaci dedykacji dla weteranów. Załączono mnóstwo świadectw dotyczących życia żołnierzy – piękny gest. Oczywiście nie zabrakło też okładek alternatywnych.
Jestem zły, naprawdę chciałem, żeby Junkyard Joe okazała się objawieniem. Po pierwszym zetknięciu z tym komiksem byłem prawie pewien, że tak będzie. Genialna postać Joego oczarowała mnie od początku, mimo że przez dwieście stron nie powiedział nawet słowa. I potem okazało się, że komiks ma też drugą stronę medalu. Obok fascynującej opowieści o relacji weterana wojennego Muddy’ego i tytułowego robota jest też mocno zarysowany wątek obyczajowy. Zarazem poza Joem musimy także obserwować zmagania z codziennością wyjątkowo nudnej rodzinki. Ostatecznie, muszę powiedzieć, że chyba jednak wolę Geigera, ponieważ przynajmniej od początku do końca trzyma równy poziom. Natomiast Junkyard Joe po pięknym, intrygującym, oryginalnym wstępie ostatecznie stał się sztampową historią, którą chętnie zapomnę, a w pamięci zachowam jedynie świetną kreacje Joego.
Nasza ocena: 7/10
Junkyard Joe z jednej strony oferuje świeżego, intrygującego i zapadającego w pamięć bohatera, a z drugiej ma miałką fabułę. Innymi słowy, średniak z lepszymi i gorszymi momentami.
Fabuła: 6/10
Bohaterowie: 6,5/10
Oprawa graficzna: 7,5/10
Wydanie: 8/10