Site icon Ostatnia Tawerna

„Człowiek, który spadł na Ziemię”

Jest dziwny: wysoki i szczupły, bardzo lekki, urodziwy, delikatny, wręcz kruchy. Najczęściej uśmiecha się łagodnie i popija dżin – mnóstwo dżinu. Lub innych alkoholi. Onieśmiela inteligencją, rozbraja naiwnością i bezbronnością. Kto zgadnie, skąd przybył? Z Marsa, z Wenus, z Litwy czy z Kentucky?

Na Ziemię w jednoosobowej kapsule spada człowiek. Nie człowiek – choć w końcu się nim stanie – nazwijmy go przybyszem. Przyleciał z jałowej planety wyniszczonej ciągłymi wojnami, gdzie warunki życia są surowe, a zasoby na wyczerpaniu. Wbrew wprowadzającemu w błąd opisowi z okładki (który może sprawić, że początkowo książka wyda się czytelnikowi bzdurna) jego celem nie jest przetransportowanie ziemskiej wody w kosmos. Przybysz zjawił się, aby zbudować statek konieczny do sprowadzenia pozostałych obcych na zieloną planetę. A potem, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Anteańczycy powstrzymają zagładę nuklearną swojego nowego domu.

Jak łatwo się domyślić, te piękne i proste w teorii mrzonki bardzo trudno wprowadzić w czyn. Główny bohater powieści – na użytek Ziemian przybiera miano Thomasa Jerome’a Newtona – musi stawić czoło rozmaitym komplikacjom. Niektóre udało się przewidzieć wcześniej, innych – nie. Największą przeszkodą w realizacji śmiałego planu okazuje się… sam Tommy. Wyobcowanie daje mu się we znaki mocniej, niż przypuszczał. Powoli zaczyna też myśleć i zachowywać się jak ludzie – istoty mniej odeń rozumne. Coraz częściej działa pod wpływem impulsu, coraz trudniej mu zachowywać pozory, a nade wszystko – coraz trudniej nie zaglądać do kieliszka.

Powieściowego Thomasa Jerome’a Newtona porównuje się zarówno do Ikara (niekoniecznie bezpośrednio do tego mitologicznego, raczej do Brueglowskiego), jak i do Dedala, a ponadto do Rumpelsztyka1 i Chrystusa. Nieprzypadkowe pozostaje też, rzecz jasna, fałszywe nazwisko. To jednocześnie bandyta i zbawiciel, geniusz i ofiara. Jak ocenić tę postać, obcą i swojską zarazem? Czy to najeźdźca, czy dobroczyńca? Chyba nie sposób nie żałować nieszczęsnego Anteańczyka; inteligentnego, ale naiwnego, pragnącego uratować mieszkańców dwóch planet, a jednocześnie ogarniętego duchowym paraliżem. Nie sposób też zawyrokować, co ostatecznie go zniszczyło: samotność, niespodziewana asymilacja, biurokracja, niespełnione marzenie, alkoholizm?

Kosmita to nie jedyna postać przygnieciona poczuciem beznadziei. Wszyscy bohaterowie Tevisa są nim w jakimś stopniu dotknięci. Profesor Bryce wprowadza ważny wątek pacyfistyczny – choć wojna totalna rysuje się jako nieunikniona. Bryce to bystry i wykształcony człowiek, który brał udział w badaniach nad nową bronią. Zrezygnował z nieetycznej pracy, lecz doskonale wie, że jego mały bunt niczego nie zmieni – chętnych na to miejsce znajdzie się aż nadto. Tevis daje czytelnikom wyraźnie do zrozumienia, że największym zagrożeniem dla ludzkości jest ona sama. Betty Jo z kolei wydaje się postacią doskonale bierną, choć nie bez istotnego wpływu na życie Newtona. To ona zaopiekowała się kosmitą w czasie choroby – i ona też nauczyła go pić alkohol. Newton w zamian zaraził ją przeraźliwą samotnością. Kobieta reprezentuje margines społeczny, „prostaczków”: ludzi bez planów i ambicji, często pogardzanych, żyjących na koszt innych, lecz na swój sposób szczęśliwych – przynajmniej dopóki problemy wielkiego świata nie wtargną w ich życie z butami.

Człowiek, który spadł na Ziemię to nie jest dobre science fiction – nie w sensie technologicznym. Wizje autora okazały się mało trafne i dziś trącą raczej estetyką retrofuturo. To nie do końca wada – między innymi dlatego, że clou powieści stanowi coś zupełnie innego. Piszę o tym nie celem napiętnowania, raczej ku przestrodze przed niewłaściwym nastawieniem do lektury.

Niedostatki światotwórcze blakną nie tylko wobec świetnie zrealizowanego, dającego do myślenia tematu, ale również wobec stylu autora. Lektura Człowieka, który spadł na Ziemię to prawdziwa przyjemność. Tevis bardzo udatnie przedstawia czytelnikowi kolejnych bohaterów; świetnie kreśli ich charaktery w myśl zasady „pokazuj, nie nazywaj”. Ton narracji zmienia się subtelnie w zależności, z czyjej perspektywy przedstawiane są wydarzenia. Szczególne wrażenie wywarła na mnie doskonale wyczuwalna ironia, z jaką Bryce odnosi się do świata – ironia pełniąca w gruncie rzeczy rolę tarczy, za którą kryje się rozczarowanie i nieśmiałe marzenie o lepszym jutrze. Emocje bohaterów, nawet jeśli trudne do nazwania, są jasno wyczuwalne, często skomplikowane – a przede wszystkim prawdziwe.

Nie będę ukrywać, powieść Tevisa nie jest dla każdego – chociaż zachęcam, aby przynajmniej spróbować. To przygnębiająca wizja, mimo że niepozbawiona scen pełnych życzliwości. Autor stawia bardzo negatywną diagnozę współczesnemu społeczeństwu, zwłaszcza elitom: wywleka na wierzch skłonność do konfliktów i samounicestwienia, bezmyślność, uzależnienia, znieczulicę i wyścig szczurów. Człowiek, który spadł na Ziemię zadaje czytelnikowi pytanie: co można dostać w zamian za próbę zbawienia ludzkości? Odpowiedź brzmi: kalectwo, chorobę alkoholową i amerykańskie obywatelstwo.

________________________________________
1Którego polski czytelnik może znać również jako Titeliturego, Rumpelstiltskina lub Hałasika.

Exit mobile version