Site icon Ostatnia Tawerna

Czerwony Rycerz, T.1

Jeśli tęskniliście za czystym fantasy, które nie byłoby kolejną kopią Tolkiena – to prawdopodobnie trafiliście na właściwą książkę. Czerwonemu Rycerzowi bliżej do brutalnych, mniej idealistycznych światów w stylu opus magnum George’a Martina. Nie można co prawda mówić o autentycznym powiewie świeżości (co zawsze jest trudne przy prozie gatunkowej), ale z pewnością warto wziąć powieść Milesa Camerona pod lupę.

Czerwony Rycerz to debiut kanadyjskiego pisarza. Autor od lat pasjonuje się m.in. rekonstrukcją historyczną, nic dziwnego zatem, że stworzył osadzone w pseudośredniowieczu fantasy. Całość zaczyna się dość banalnie, niemalże jak tysiące utworów przed książką Camerona: w dualistycznym świecie, gdzie złe moce Dziczy ścierają się z dobrą, wspieraną przez chrześcijańskiego Boga ludzkością, a przeorysza z Lissen Carak wzywa pewnego najemnika, aby wraz z kompanią ochraniał jej klasztor. Jednak konflikt lokalny to dopiero początek – szybko okazuje się, że zagrożone jest całe królestwo.

Wielu chwali Milesa Camerona za skonstruowany z rozmachem i dbałością o szczegóły świat – i ja nie zamierzam być wyjątkiem. Rzeczywiście znać po lekturze rozległą wiedzę autora na temat średniowiecznej militarystyki, która znajduje odbicie w drobiazgowych i realistycznych opisach – nawet jeśli bohaterom przychodzi mierzyć się z fikcyjnymi stworami: boglinami, irkami i demonami. W świecie Czerwonego Rycerza niezwykle silną pozycję zajmuje wiara chrześcijańska (do tego stopnia, że Bóg zdaje się niemal namacalną potęgą), ale nie brakuje w nim miejsca dla magii – całkiem sporych jej ilości – i tu z kolei pisarz przemyca informacje na temat scholastyki czy hermetyzmu. Mimo to zdarzają się uproszczenia czy rażące błędy – na przykład kiedy jedna z postaci intonuje „psalm”, a w istocie – po prostu łacińską wersję modlitwy pańskiej.

Ciekawym problemem przedstawionym w Czerwonym Rycerzu jest swoisty dualizm świata i ścieranie się przeciwstawnych wartości. Z jednej strony mamy ludzi i cywilizację, reprezentujących dobro i Boga, z drugiej – nieujarzmioną Dzicz, pełną chaosu, rzekomo złą i niemalże synonimiczną do szatańskich mocy. Używam słowa „rzekomo”, ponieważ wraz z rozwojem wydarzeń w książce to klarowne rozróżnienie stopniowo się zaciera. Jak wielu autorów przed nim, Cameron pokazuje czytelnikom, że nic nie jest jednoznacznie czarne ani białe. Wynik starcia pozornie (!) przeciwstawnych idei staje się jeszcze bardziej interesujący w świetle słów jednego z bohaterów, który stwierdza, że to dwie strony jednej monety i jeśli je rozdzielić, przestaną być monetą. Pozostaje pytanie: czym się wtedy staną?

Co jednak rozczarowuje w powieści, to niedopracowana warstwa fabularna i  średnie postaci – a jest to poważny minus w przypadku tak długiej książki. Wydaje się, że autorowi marzyły się intrygi na miarę Pieśni lodu i ognia. W istocie jednak opowiedziana historia jest prosta i – przynajmniej dla mnie – nieszczególnie zaskakująca. Może nie byłoby to nic złego, gdyby nie fakt, że kilka wątków wyraźnie kuleje: na przykład romans między głównym bohaterem i nowicjuszką zakonu (już pomijam fakt, że to zawsze musi być rycerz i zakonnica) albo kwestia rzekomego zdrajcy kryjącego się w klasztorze, o którym co kilkadziesiąt stron ktoś przebąkuje, że chyba jednak wypadałoby go znaleźć. Czytelnik już dawno domyślił się, kto nim jest, lecz bohaterowie jakoś nie potrafią.

Co się zaś tyczy postaci – jak już wspomniałam, ich konstrukcja nie należy do mocnych stron autora. Większość z nich – a przez osiemset stron powieści przewija się ich naprawdę sporo – okazuje się niezwykle prosta: co na wierzchu, to i w środku. Nawet jeśli mają jakieś sekrety, to nie są to tajemnice, które nagle zupełnie zmieniałyby ich postrzeganie przez czytelnika. Tytułowy Czerwony Rycerz może by się jeszcze na tym tle wybronił – jako osoba o skomplikowanej przeszłości, skonfliktowana ze sobą i ze światem. Z drugiej strony jednak – trudno mówić tu o oryginalnym koncepcie postaci; bękart o tajemniczym rodowodzie i (jeszcze) niepoznanej potędze chyba brzmi dostatecznie znajomo, a całość trąci power fantasy i nonszalanckim ponurakiem starannie skrywającym dobroć serca.

I tak dochodzimy do zasadniczego problemu: jednoznacznej oceny powieści. Dla fanów militariów i brutalnego, nienaiwnego fantasy książka będzie jak znalazł. Dla mnie plasuje się ona gdzieś pomiędzy średnią a dobrą – i to chyba jednak ze wskazaniem na średnią, ponieważ uważam solidną warstwę fabularną za podstawę. Choć niewykluczone, że w kolejnych tomach sytuacja się poprawi – w końcu to debiut, warsztat pisarza szlifuje się całe życie, a i finał sugeruje, że dalej może być ciekawiej.

Exit mobile version