Power Rangers, przez wielu wyszydzane, przez innych wielbione. Pomimo kiczowatości (a może dzięki niej?) marka zyskała sobie ogromną fanbazę. Przez większość czasu bohaterów sieci morficznej można było oglądać tylko na ekranach telewizyjnych, lecz od 2016 roku franczyza zaczęła podbijać także komiksowo.
Mastodont!
Pierwszą nerdowską miłością mojego dzieciństwa był Godzilla. Od zawsze miałem ciągoty do dużych potworów i robotów dokonujących destrukcji miast. Problematyczne było jednak to, że w pobliskiej wypożyczalni VHS kaset z Królem Potworów znajdywało się tylko kilka. Ileż razy można oglądać to samo? No dobra, szczerze mówiąc, to wiele razy. I to się nie nudziło. Jednak i tak w pewnym momencie objawieniem stał się dla mnie serial Power Rangers, dostarczający mi kilka razy w tygodniu pojedynków różnorakich monstrów i zordów. A do tego bohaterami byli nastolatkowie. Z czasem miłość uleciała i dalsze sezony (a jest ich dwadzieścia osiem!) mnie ominęły.
Pterodaktyl!
Seria wydawnicza od Boom! Studios pozwoliła odrodzić się mojej miłości do Rangerów. Recepta Kyle’a Higginsa na sukces była prosta – wystarczyło wziąć to, co ludzie lubią najbardziej, czyli pierwszy skład „wybitnie uzdolnionych nastolatków” (cytując Zordona), uwspółcześnić ich i stworzyć opowieść dla dojrzalszego odbiorcy. Historia od początku skierowana była do ludzi mających pewne pojęcie o franczyzie, gdyż umiejscawiała fabułę w połowie pierwszego sezonu, pomijając tym samym genezę bohaterów. Rok pierwszy pokazywał grupę, do której dopiero co dołączył Tommy Oliver (zielony Ranger), choć od tego miejsca drogi komiksu i serialu się rozjeżdżają. Ekipa Zordona zmuszona została zmierzyć się z całkowicie nowym zagrożeniem, którym okazał się pochodzący z innego wymiaru Lord Drakkon, czyli Tommy, który nigdy nie wydostał się spod uroku Rity Odrazy.
Triceratops!
Power Rangers. Rok drugi kontynuuje ten wątek. Tommy (ten dobry) i Billy próbują odnaleźć się w alternatywnej rzeczywistości Lorda Drakkona, do której trafili. Z kolei w głównej linii czasowej pozostali Rangerzy podejmują usilne próby dotarcia do swoich przyjaciół. Drakkon w swoim świecie jest bezlitosnym dyktatorem, który w przeszłości pokonał pozostałych Rangerów i wykorzystał ich monety mocy do stworzenia zastępów swoich wojowników. Bohaterowie przyzwyczajeni do walki z potworami Rity zmuszeni zostają zmierzyć się z wrogiem, z którym nie mieli jeszcze do czynienia – z ludźmi. Wraz z rozwojem fabuły dochodzą kolejne wątki, w których scenarzysta Kyle Higgins eksploruje nieznane serialowi rejony. Świetne jest pokazanie, że nastolatkowie z Angel Grove wcale nie byli pierwszym oddziałem Power Rangers, lecz już w latach sześćdziesiątych istniała drużyna, której nie udało się w pełni zrealizować swojej misji (przy okazji pojawia się tam pierwszy męski różowy Ranger <3). Wszystko to działa całkiem sprawnie, choć przeciwnik będący człowiekiem, alternatywne rzeczywistości i tajne organizacje zbliżają Power Rangers do typowej superbohaterszczyzny spod znaku DC i Marvela. Wprawdzie pojawia się więcej kiczowatych potworów niż w pierwszym tomie, jednak można odczuć, że pisanie scen akcji z ich udziałem nie sprawia scenarzyście przyjemności.
Rok drugi oprócz wątku głównego oferuje multum krótkich historii. Wśród nich jest kilka perełek. Moją ulubioną jest opowieść o Jasonie, który obowiązki superbohaterskie musi łączyć z aktywnościami szkolnymi i pozaszkolnymi, nie mając przy tym czasu na życie prywatne i sen. Równie świetnie prezentują się epizody komediowe, jak choćby ten, w którym Mięśniak i Czacha zostają nowymi Rangerami (w końcu!).
Tygrys szablozęby!
Jestem pewien, że sukces komiksowych Power Rangers nie byłby możliwy bez okraszenia całości świetną warstwą graficzną. Główny artysta Hendry Prasetya ma stosunkowo realistyczną i schludną kreskę, którą Matt Herms i inni koloryści potrafią znakomicie zapełnić barwami. Potwory w większości przypadków prezentują się miernie – japońscy designerzy, nawet jeśli operują w sferze kiczu, stanowią klasę samą w sobie, której tutaj nikt nie jest w stanie dogonić. Na szczęście projekty postaci – zarówno uwspółcześniony wygląd nastolatków, jak i wszelkie nowe zbroje Drakkona i jego Rangerów – wypadają bardzo dobrze.
Stare porzekadło mówi: „W Ameryce wszystko jest większe” i w przypadku komiksu Power Rangers nie można się z tym nie zgodzić. Polskie wydanie posiada twardą okładkę, masę dodatków i standardowe wymiary. I wszystko fajnie. Do czasu, aż nie postawi się go obok oryginalnej edycji z rynku amerykańskiego (a taki posiadam Rok pierwszy) – wtedy wychodzi, że to, co wypuścił u nas Egmont, ma kilka centymetrów mniej z każdego wymiaru. Zmniejszyła się także liczba stron; ubyło ich aż siedemdziesiąt sześć! Nie posiadam wydania oryginalnego, więc nie jestem w stanie powiedzieć, co dokładnie zostało wycięte, jednak ubytek jest aż nadto widoczny. Szkoda, że w ten sposób polski czytelnik dostaje produkt wybrakowany.
Tyranozaur!
Rzadko kiedy popularne franczyzy dostają tak dobre nowe komiksowe życie – i to w formie ciągłej historii, a nie miniserii. Kyle Higgins potrafi stworzyć w swojej historii odpowiedni balans pomiędzy szacunkiem do oryginału a nowymi pomysłami. Czekam na kolejny tom i po cichu marzę, by Egmont wydał także inne tytuły z Rangerami od Boom! Studios.
Nasza ocena: 7/10
Świetny przykład na to, jak należy wracać do popularnych franczyz z dzieciństwa.Fabuła: 7/10
Bohaterowie: 7/10
Oprawa graficzna: 8/10
Wydanie: 6/10