Grając w najnowszą produkcję Deep Silver Violition raz za razem odnosiłem wrażenie, że twórcy, odpowiedzialni za serię Saints Row, podczas prac nad Agents of Mayhem, często wychodzili na piwo z ludźmi maczającymi palce w Legionie Samobójców oraz Mass Effect: Andromeda. I zdaję sobie sprawę, że to raczej kiepska rekomendacja. Dlatego już spieszę z wyjaśnieniami, gdyż nie pomyli się ten, kto powie, że moje porównanie jest troszeczkę na wyrost.
Grając w najnowszą produkcję Deep Silver Violition raz za razem odnosiłem wrażenie, że twórcy, odpowiedzialni za serię Saints Row, podczas prac nad Agents of Mayhem, często wychodzili na piwo z ludźmi maczającymi palce w Legionie Samobójców oraz Mass Effect: Andromeda. I zdaję sobie sprawę, że to raczej kiepska rekomendacja. Dlatego już spieszę z wyjaśnieniami, gdyż nie pomyli się ten, kto powie, że moje porównanie jest troszeczkę na wyrost.
„For my family!”
Każdy kto śledził zapowiedzi gry doskonale orientuje się, że gracze mieli wcielić się w bandę czarnych charakterów, zjednoczonych pod szyldem Agents of Mayhem. Tytułowi agenci stanowią ostatnią nadzieję ludzkości w walce z organizacją LEGION, mającą na celu przejęcie kontroli nad światem. Oczywiście nie można dziwić się specom od marketingu, że w kampanii reklamowej odpuścili sobie porównania do filmu o podobnych założeniach fabularnych. Legion Samobójców został bardzo chłodno przyjęty przez krytyków i widownię, więc powoływanie się nań w zapowiedziach byłoby strzałem we własną stopę.
Ale podobnie jak w przywoływanym filmie DC, te nasze złole okazują się… no nie aż takie złe. Mamy do wyboru między innymi gwiazdę telewizyjnych show policyjnych, członka Yakuzy, mszczącego się na dawnych pracodawcach, zawodniczkę roller derby ze skłonnościami do przemocy, córkę pracującego dla LEGIONu naukowca, rosyjskiego żołnierza zamienionego w lodową bestię czy niemieckiego fana piłki nożnej, który lubi stadionowe zadymy. Członkom Agents of Mayhem daleko zatem do rycerzy w lśniących zbrojach, nie są to jednak podręcznikowe schwarzcharaktery. Ba, prawie połowa z nich nie zasługuje nawet na miano antybohaterów!
Nie jest to jednak wada produkcji Deep Silver Violition. Wszystkie postacie zrekrutowane przez stojącą na czele Agents of Mayhem piękną i tajemniczą Persefonę są bardzo charakterystyczne i (z wyjątkiem smętnej i poważnej Ramy) zabawne. Co krok jesteśmy atakowani zgryźliwymi komentarzami i słownymi przepychankami. Sprawia to, że uśmiech często gości na ustach gracza. Żart nieco jednak stępiono względem poprzednich gier studia, ale prawda jest taka, że szaleństwa zaprezentowanego przez tych samych twórców w Saints Row IV i Gat out of Hell chyba nie da się niczym przebić. Walcząc z zastępami piekieł u boku Vlada Palownika czy pirata Czarnobrodego sam raz po raz pytałem siebie, czy to jeszcze jest śmieszne, czy już bardziej przegięte. Agents of Mayhem nie wystawia poczucia dobrego smaku na tak ciężką próbę.
„Let’s play some action music”
Czas wyjaśnić drugą część poczynionego prze mnie we wstępie porównania. Dodanie w Mass Effect: Andromeda plecaka odrzutowego sprawiło, że jeśli akurat nie prowadziliśmy pojazdu, wygodnym sposobem podróżowania było naprzemienne wciskanie przycisków odpowiedzialnych za skok i wślizg. W analogiczny sposób przemieszczałem moich agentów pomiędzy kolejnymi celami w Seulu. Rozwój postaci oraz wybór ekwipunku i umiejętności podwładnych Persefony bardzo przypominał mi tożsame ekrany z najnowszej produkcji BioWare. Agents of Mayhem także posiadają swój własny statek, z którego wyruszają na misje i gdzie gracze mogą rozwijać agencję.
Przy tytule Deep Silver Violition bawiłem się jednak znacznie lepiej niż przy Andromedzie. Nowy Mass Effect stanowił spory krok w tył względem poprzedników, natomiast Agents of Mayhem skutecznie rozwija idee stojące za Saints Row oraz dodaje do nich całkowicie nowe dla serii pomysły. Szczególnie duże wrażenie zrobiła na mnie porażająca wręcz ilość elementów RPG oraz niemalże nieskończone możliwości personalizacji rozgrywki. Każdy z naszych protegowanych może bowiem awansować na 20 poziom doświadczenia, ma własną unikatową broń, umiejętność specjalną oraz tryb MAYHEM. Wraz z rozwojem postaci możemy modyfikować ich parametry, a także odblokować różne efekty pasywne. Jakby tego było mało, wykonując misje danym agentem, możemy odkryć sekretne technologie LEGION-u, dające dodatkowe bonusy do przypisanych im umiejętności.
Ale to nie koniec atrakcji. Po awansowaniu na maksymalny poziom doświadczenia, uzyskujemy możliwość dalszego rozwoju – aż do 40 levelu – za pomocą zdobywanych co jakiś czas rdzeni czarnej materii. Dzięki temu zwiększa się między innymi ilość zdrowia i tarczy chroniących bohatera. Każdy agent posiada też trzy specjalne sloty – jeśli przypiszemy do nich wspomniane rdzenie, odblokujemy kolejne poprawy statystyk (zwiększymy zasięg umiejętności specjalnej czy też bonusy związane z odpaleniem trybu MAYHEM). Dla wszystkich milusińskich zdobywa się różnego rodzaju skórki oraz modyfikacje wyglądu broni – dzięki temu Hollywood wygląda jak Iron Man, Oni szaleje we fioletowym garniturze, a Stokrotka sieje śmierć złotym minigunem. Dla każdego coś miłego – ta dewiza prawdopodobnie przyświecała twórcom podczas prac nad wszystkimi elementami Agents of Mayhem.
Od nadmiaru wrażeń można się tutaj aż pogubić, na szczęście każdy z agentów otrzymał dwie indywidualne misje – dzięki temu mamy dość czasu, aby zapoznać się z jego stylem gry. Nie musimy wykonywać też ich wszystkich, gdyż do ukończenia trybu fabularnego wystarczy zwerbowanie w szeregi MAYHEM tylko części załogi. Przy czym jest w czym wybierać – poszczególni herosi posługują się karabinami, strzelbami, łukiem, mieczami, pistoletami, granatami, laserami czy rozstawiają wieżyczki.
„Do you feel that? DO YOU FEEL THAT?!”
W grze pojawia się także uproszczony system craftingu. Ze znajdywanych tu i ówdzie elementów w kwaterze głównej konstruujemy różnego rodzaju bronie specjalne, uruchamiane osobnym przyciskiem. Skutki ich użycia są zwykle bardzo efektowne i (co ważniejsze) efektywne – laser orbitalny czy burza z piorunami dosłownie masakrują członków LEGION-u, ratując nam skórę w podbramkowych sytuacjach.
Jeżeli kolejne misje stanowią dla nas zbyt duże/małe wyzwanie, niemalże w dowolnym momencie rozgrywki istnieje opcja zmiany poziomu trudności. Graczom zaoferowano ich aż dziesięć (!!!) i w zależności od naszego wyboru, otrzymujemy różne bonusy do otrzymywanej gotówki i punktów doświadczenia. Najwyższy poziom trudności to hardcore nawet przy maksymalnie rozwiniętych bohaterach, natomiast na najniższym wrogowie padają niemalże na sam nasz widok. Po raz kolejny twórcy pokazali, że każdy znajdzie tu coś idealnie dla siebie.
Jeśli w czasie gry skupimy się wyłącznie na wątku głównym, odpuszczając sobie aktywności poboczne, czeka nas szereg ciekawych i różnorodnych misji. Co jakiś czas należy pokonać bossa – walki z nimi nie są przesadnie oryginalne, zazwyczaj do zwycięstwa prowadzi prostoduszne naparzanie ile wlezie we wskazany cel. Schody zaczynają się w momencie, gdy postanowimy odblokować wszystkich bohaterów wraz z ich alternatywnymi wersjami. Zmuszeni jesteśmy wtedy przemierzać bliźniaczo podobne do siebie bazy LEGION-u, pokonując absurdalnie liczne fale przeciwników oraz jeździć po całym mieście w poszukiwaniu dodatkowych aktywności. O tym, czy warto poświęcać dziesiątki godzin na wykonywaniu w kółko tych samych czynności, aby przebrać naszego protegowanego w różowe wdzianko, albo jeździć złotą wyścigówką, każdy musi zadecydować w zgodzie z własnym sumieniem.
„I could kiss myself in that thing”
Jeśli chodzi o oprawę graficzną, Agents of Mayhem wygląda po prostu ładnie – chyba, że macie uczulenie na kolor fioletowy, który zdecydowanie dominuje na ekranie. Modele postaci są lekko przerysowane, możliwe, że dzięki temu nie będziemy za pięć lat patrzeć na grę z politowaniem/obrzydzeniem. Duży plus za przerywniki filmowe, które przypominają kreskówki o superbohaterach – bardzo udanie wzbogacają klimat produkcji.
Całkiem miła dla ucha jest warstwa dźwiękowa produkcji. Szczególnie muzyczki przygrywające bohaterom w trybie MAYHEM zapadają w pamięć i mobilizują do siania jeszcze większej demolki. Również głosy postaci zostały umiejętnie dobrane do poszczególnych agentów – każdy jest na tyle charakterystyczny, że nie da się go pomylić z innymi. Najwięcej śmiechu przyniosły mi zabawne żarty związane ze szkockim i niemieckim akcentem – warto to usłyszeć! Denerwowała mnie natomiast playlista uruchamiana w momencie wejścia do auta: agresywne brzmienia z pogranicza techno i elektroniki nie zachęcają do długich przejażdżek.
Fabuła nie powali Was na kolana oryginalnością – jest raczej pretekstem do kolejnych wymian ognia oraz ciętych żartów. Warto za to wczytać się w odkrywane z kolejnymi misjami opisy poszczególnych postaci – tutaj okazji do śmiechu jest jeszcze więcej. Bohaterowie i ich perypetie wysuwają się tutaj na pierwszy plan względem miałkiej i oklepanej osi fabularnej.
Spędziłem z agentami sporo naprawdę miłych chwil. Duch Saints Row jest w tym tytule bardzo silny. Nowa gra Deep Silver Violition ma w zasadzie dwie poważniejsze wady. Seul, miasto, które aspiruje do miana bohatera produkcji, jest pusty i nudny – coś jak Seatle z serii inFAMOUS. Irytuje również przemieszczanie się pomiędzy celami. Model jazdy nie sprawia w ogóle frajdy, a przemierzanie dłuższych odległości na piechotę jest mało efektywne i zwyczajnie nużące (właśnie przez ową ubogość miasta).
Agents of Mayhem to bardzo udana produkcja – nie jest może wybitna, ale ucieka także całkiem daleko od przeciętności. Minimalnie lepiej będą bawiły się osoby znające angielski, gdyż mimo ekwilibrystyki językowej tłumaczy nie da się sensownie przełożyć na polski niektórych dowcipów. Dlatego podczas misji w planetarium zwróćcie uwagę, że 13 marca 1781 roku odkryto nie „Czarną Dziurę” a „Your Anus”.
Nasza ocena: 7,7/10
Agents of Mayhem to świetne rozwinięcie idei stojących za Saints Row. Morze śmiechu i strzelanin czeka na wszystkich wiernych fanów „Świętych”, a także nowych graczy, którzy wcześniej nie mieli z nimi do czynienia.
Fabuła: 7/10
Grafika: 7/10
Udźwiękowienie: 8/10
Grywalność: 9/10