Doskonale pamiętam te piękne dni, kiedy najważniejsze było ciche podkradanie się do ofiary, skakanie po dachach, wtapianie w tłum, unikanie strzał przeciwników czy wykonywanie Skoku Wiary. Istniała tylko jedna rzecz – gra Assassins’s Creed. Oczywiście im dalej w las, czyli im nowsza produkcja spod tego szyldu, tym na gracza czekało więcej urozmaiceń, ciekawsze plansze i scenariusze, inne możliwości. Wprawdzie spora liczba osób zarzuciła pierwszej części zbytnią monotonię, jeżeli chodzi o wygląd poszczególnych lokacji, jednak nie zmienia to faktu, iż gra ta pochłonęła wielu graczy.
Aby jeszcze bardziej podkręcić całą atmosferę wokół serii Assassin’s Creed, Oliver Bowden postanowił stworzyć serię książek opartych o scenariusze komputerowych produkcji. Powstała ich całkiem spora liczba, bo aż osiem, i tak, gracze nie tylko spędzali godziny na rozgrywkach, ale także sięgali po powieści opisujące przygody asasynów. Któż nie chciał być jak Ezio Auditore?
Na grach i książkach nie mogło się jednak skończyć, nie w czasach, kiedy dolary wyciska się ze wszystkiego, z czego tylko można. Skoro podbito już rynek rozrywek komputerowych, osiągnięto jakieś tam sukcesy na tym księgarskim, pozostał przecież jeszcze jeden dziewiczy teren, którego nie zdobyto – filmowy. Wprawdzie o planach ekranizacji jednej z gier spod szyldu Assassin’s Creed dyskutowano już jakiś czas, swego czasu świat obiegła informacja, że w Ezio Auditore ma się wcielić Orlando Bloom, jednak na marzeniach poprzestano. Do czasu.
Nadszedł moment, kiedy koncepcje zaczęły nabierać realnych kształtów: powstał scenariusz ekranizacji, znaleziono jej reżysera, wybrano aktorów, którzy wystąpią w kinowym obrazie. Wyznaczono także datę premiery filmu. Miłośnicy gry zaczęli oczekiwać jej ekranizacji z narastającym strachem, fani produkcji, w których efekty specjalne zajmują prymarne miejsce, mieli nadzieję na kolejny obraz, jaki dostarczy im niezapomnianych wrażeń. W końcu wybiła godzina zero.
Wtedy się zaczęło – zewsząd napływały słowa krytyki, znawcy okrzyknęli film pomyłką, a widzowie zapłakali nad losem biednych asasynów. Największą bolączką produkcji okazała się podobno fabuła, która nie tylko rozczarowała, była bardzo dużą porażką. Warto jednak pamiętać, że gusta bywają różne, to, co jednym się nie podoba, innym może przypaść do gustu, weźmy za przykład Prometeusza, Pacific Rim czy Sucker Punch, jednym te filmy do tej pory spędzają sen z powiek, drudzy natomiast w kółko je oglądają i uważają za arcydzieła.
Przypomnijmy sobie także inną ekranizację gry, która miała premierę kilka miesięcy temu, w 2016 roku. Mam na myśli Warcrafta, wiecie: For the Horde! Krytycy także i na tej produkcji nie pozostawili suchej nitki, a to im się fabuła nie podobała, jak większości blockbusterów, a to efekty specjalne, a to… mnóstwo innych rzeczy. Widzowie nie mieli jednak większych zastrzeżeń do obrazu, wyszli z kina całkiem zadowoleni, co więcej – chcieli kolejnych części. Pozostało mi zatem jedno – przekonać się na własne oczy, jak zły jest Assassin’s Creed.
Rok 2016. Cal Lynch za morderstwo zostaje skazany na karę śmierci. Kiedy wybija godzina przeprowadzenia egzekucji, nic nie wskazuje na to, że bohater wymknie się Śmierci spod kosy, dostaje zastrzyk, jednak nie ten, po którym mógłby spotkać Kosiarza. Budzi się w białym pokoju, u jego boku przebywa kobieta, którą widzi po raz pierwszy w swoim życiu. Nieznajoma informuje go, gdzie się znajduje i dlaczego przeżył egzekucję. Bohater ma bowiem zostać częścią eksperymentu, kobieta, która go ocaliła, pragnie, by Cal pomógł jej w odnalezieniu pewnego ważnego artefaktu – Jabłka. Będzie to możliwe tylko wtedy, kiedy Lynch zgodzi się na podpięcie do specjalnej maszyny umożliwiającej sięgnięcie do wspomnień przodków protagonisty. Oczywiście, jak łatwo się domyśleć, chcąc nie chcąc Cal i tak zostanie podpięty do Animusa, wspomnianego wyżej wynalazku. Czy odnajdzie zaginione Jabłko?
Muszę przyznać, że Assassin’s Creed wcale nie jest taki zły jak go malowano. Z prostej przyczyny – można w nim znaleźć kilka pozytywnych rozwiązań, są nawet momenty, kiedy widz rzeczywiście daje się „porwać” tej produkcji. Niemniej, co piszę z wielkim żalem, wady obrazu przeważają nad jego zaletami.
Mamy historię, która mogłaby zostać ciekawie poprowadzona, tymczasem nie dość, że twórcy serwują nam niezwykle przewidywalny i pełen wymuszonych dialogów scenariusz, to jeszcze zachowania bohaterów i wybory, jakich dokonują, są niezwykle sztuczne. Wiadomo, jak w ostatecznym rozrachunku zachowa się Cal, za motywami „złych” nie stoją żadne większe pobudki, po prostu Templariusze muszą wygrać toczoną od setek lat batalię. Nawet ta wojna dwóch grup okazuje się grubymi nićmi szyta.
Assassin’s Creed to przedstawienie kilku znanych aktorów, jednak żaden z nich nie wypadł w swojej roli przekonująco. Co może bardzo dziwić, gdyż ani Michael Fassbender, ani Marion Cotillard czy Jeremy Irons nie są amatorami, każda z tych osób pokazała, że dobre granie nie jest jej obce. W omawianym filmie wygłaszają jednak swoje drętwe dialogi bez krzty emocji, są jak robociki, machinalnie mówią to, co im zaprogramowano.
Próba dodania całości jakiejś głębi, zakrytego mola gryzącego duszę głównego bohatera, wszystko związane ze śmiercią jego matki, nie wyszło produkcji na dobre. Protagonista jedynie na chwilę pokazuje jakieś emocje, jednak nawet one nie przekonują widza, obraz prawie cały czas jest nijaki, a kolejne sceny nie wnoszą nic ciekawego.
Skupmy się na chwilę na tym „prawie”, w końcu pisałam, że Assassin’s Creed ma także kilka ciekawych rozwiązań. Jednym z nich są przepiękne widoki z lotu ptaka, to właśnie zdjęcia z wysokości zapierają dech w piersiach, mają w sobie jakąś „magię” i sprawiają, że film chce się oglądać.
Warto także zwrócić uwagę na sekwencje walk, mamy ich w całym filmie całkiem sporo i każda z nich robi wrażenie. Oczywiście dzieją się one za szybko, jednak nie jest to rzecz, którą należy piętnować. Przecież w prawdziwym życiu wszelkie potyczki także nie wyglądają jak w Matrixie, nie ma slow motion. Momenty starć, pościgów czy ucieczek, zwłaszcza te po dachach budowli, doskonale oddające klimat gier, w jakiś sposób rekompensują miałkość i bezsensowność scenariusza.
I teraz nasuwa się pytanie: czy warto w końcu wybrać się na ten film? Assassin’s Creed mógłby być o wiele lepszy, ma sporo wad, przy jego kręceniu, a zwłaszcza przy pisaniu scenariusza do produkcji, podjęto sporo błędnych decyzji, które rzutują na odbiór całości. Fabuła w każdym filmie odgrywa ważną rolę, nawet jeżeli w obrazie stawia się największy nacisk na widowiskowość. Historia musi wciągać, a ta w Assassin’s Creed nie zachwyca odbiorcy. Wszystko sprowadza się do źle napisanego scenariusza, może twórcy za szybko chcieli zabrać się za produkcję? Wizualnie, zwłaszcza gdy mowa o wspomnianych wyżej scenach walk i ucieczek przez miasto, film rzeczywiście spełnił swoje zadanie, zachwycił. Jednak to nie wystarczy, by uznać go za dobry.