Stworzenie Elecboya zabrało Jaouenowi Salaünowi niemal osiemnaście lat. Nie dlatego, że wymagało to aż tak wielkich nakładów pracy. Po prostu pomysł musiał dojrzeć, a artysta nabrać pewności w swoje umiejętności rysowania i opowiadania historii. Dobra wiadomość jest taka, że czas ten nie poszedł na marne.
Fabuła Elecboya umiejscowiona jest sto lat od teraz. Zatem co spotkało w tym czasie ludzkość? Apokalipsa. Przyczyny i przebieg nie zostały wprawdzie w pierwszym tomie wyjaśnione, ale z pewnością udział w tym miały potężne maszyny przypominające anioły, które polują na ocalałych. Tymczasem ostatki ludzkości żyją w małych wspólnotach, gdzie zmagają się z trudami dnia codziennego, czyli w tym przypadku – poszukiwaniem źródeł wody.
Karma
Jaouen Salaün odwrócił sytuację, którą znamy z historii. W barakach żyją potomkowie napływowej ludności, podczas gdy kasta rządząca składa się wyłącznie z rdzennych mieszkańców Ameryki. Mógłby ten pomysł mieć posmak sprawiedliwości dziejowej, aczkolwiek wyższe sfery są tu przedstawione jednoznacznie negatywnie jako gwałciciele i okrutnicy, co czyni ten wątek odrobinę problematycznym.
I w takich okolicznościach poznajemy Joshuę, zbuntowanego nastolatka należącego do niższej kasty. Pozostaje on pod urokiem Margot, wnuczki wodza, co nie spotyka się z przychylnością jej brata – Sylvia, będącego przy okazji totalnym psycholem. Równie ważna jest historia ojca Joshuy, który kiedyś próbował żyć inaczej, aż jego ideały zetknęły się z twardą rzeczywistością. Obecnie raczej egzystuje, dręczony przez demony przeszłości. W to wszystko wplecione są wątki nadnaturalne – terror sieją złowrogie maszyny, ale ludzkość zdaje się nie być wobec nich całkowicie bierna, bo na pustkowiach kontrofensywę prowadzą wojownicy posiadający nadnaturalne zdolności. Co więcej, Joshua także zaczyna władać mocami.
Zniszcz to jeszcze raz, Sam
Salaün w pierwszym tomie nie zaproponował niczego szczególnie odkrywczego, ale jego postapokaliptyczny świat wciąż ma sporo potencjału. Zdecydowanie ciekawiej czytało mi się sceny zawierające motywy fantastyczne niż perypetie miłosne i starcia pomiędzy Joshuą a Sylviem czy inne okruchy życia.
Jednocześnie nie do końca czuję się przekonany do zabiegów narracyjnych zastosowanych w Elecboyu. Sporo miejsca poświęcone jest jednemu bohaterowi, którego wątek zostaje w pierwszym tomie dość niespodziewanie zakończony. Sęk w tym, że nie zauważyłem tu żadnej konkluzji, czułem jedynie rozczarowanie odnośnie losu, jaki zgotował mu scenarzysta. Po co poświecono temu bohaterowi tyle czasu?
Big boy
Ten komiks jest wielki. Nie tyle treścią (już zdążyłem udowodnić, że nie do końca), ile rozmiarami. To istny gigant – w mojej kolekcji jest jedną z najwyższych publikacji, co zaskakuje, gdyż nie dorównuje mu grubością. Pierwszy tom to standardowe 128 stron.
W tym przypadku rozmiar ma znaczenie, bo pozwala lepiej przyjrzeć się rysunkom, czy raczej – malunkom. Wielu artystów, którzy decydują się na malowanie komiksu, ma problemy z odpowiednią dynamiką scen oraz oddaniem szczegółów mimiki bohaterów. Obu tych elementów nie uświadczyłem w Elecboyu, za co szacunek, szczególnie że Salaün zdecydował się na wręcz fotorealistyczne przedstawianie bohaterów. Aczkolwiek tym, co błyszczy, są tajemniczy przeciwnicy – w standardowej formie przypominający aniołów, by w trybie bojowym zamienić się w mechanicznego bloba, zdolnego uformować każdy kształt. Nie jest to nic unikatowego, bo pojawiało się np. jako rój mątw w Matrix. Rewolucje, ale to nieważne – bo w wydaniu artysty wszelkie sceny akcji wypadają znakomicie.
Elecman?
Elecboy praktycznie nie posiada żadnego oryginalnego elementu, lecz bardzo sprawnie żongluje motywami typowymi dla postapokaliptycznej fantastyki. Ten brak świeżości wynagradza piękna oprawa graficzna. W pierwszym tomie tytułowego Elecboya jest stosunkowo niewiele, dlatego jestem niezwykle ciekaw, co Salaün planuje zaserwować w kontynuacji, po którą z pewnością sięgnę.
Nasza ocena: 8/10
Ładna ta apokalipsa, nawet jeśli niezbyt wyjątkowa.Fabuła: 7/10
Bohaterowie: 6/10
Oprawa graficzna: 9/10
Wydanie: 10/10